• Mowa prezesowa
  • Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 4(18)/2014, dodano 4 marca 2015.

Nie lękajcie się!

Maciej Strączyński
(inne teksty tego autora)

Zgodnie z często stosowaną metodą zagajania, zaczynam od cytatu z klasyka, który jest tytułem „Mowy”. Klasyk jest tak znany, że wskazywanie go obrażałoby inteligencję czytających. A chciałbym, żeby tych czytających było więcej niż zwykle, bo ten tekst jest pisany nie tylko do Iustitian. Konkretnie – przede wszystkim do sędziów, którzy Iustitianami nie są. Chciałbym napisać: jeszcze nie są.

Najpierw dziwne pytanie: skąd się biorą sędziowie? Homo sapiens iuris to podgatunek szczególny, przekształcenie zwykłego Homo sapiens w sędziego jest procesem wielce skomplikowanym. Należąc do owego podgatunku od lat wielu, w tym przez cały okres III RP, zdążyłem dostrzec, że sposób powoływania sędziów ma ogromny wpływ na to, jacy oni potem są. I nie mam tu na myśli poziomu merytorycznego, wiedzy prawniczej, orzecznictwa. Chodzi o te cechy, które bardziej interesują mnie jako prezesa „Iustitii”, związane ze świadomością bycia sędzią, oceną rangi ustrojowej sędziego, poczuciem, kim się jest. I kim się być powinno.

Przez dziesiątki lat sędziowie generalnie „brali się” z aplikacji. Sądowa nie była tą wymarzoną – jeśli ktoś chciał zarabiać prawdziwe pieniądze, celował w adwokaturę, ale miejsca na aplikacji adwokackiej dzielono głównie poprzez kryterium genetyczne. Jeśli ktoś właściwych genów nie miał, mógł jednak zacząć od sądu po to, aby następnie uciec do adwokatury. Droga była dłuższa, ale do przebycia i wielu prawników po aplikacji sądowej rozpoczynało adwokacką lub odchodziło na nią z asesury.

Z dostaniem się na aplikację sądową było różnie. Tłok był w ośrodkach uniwersyteckich, po paru chętnych na jedno miejsce. Ale gdy w moim rodzinnym Szczecinie dopiero powstał uniwersytet, wydział prawa nie zdążył jeszcze wypuścić absolwentów. Niemal wszyscy chętni na aplikację byli wtedy przyjezdni, a w mojej osobie trafił się miejscowy, który niczego od sądu nie chciał poza pracą. Taki kandydat był na tyle cenny, że przyjęto go nawet… bez obronionej pracy magisterskiej. Obronę miałem bowiem wyznaczoną już po 1 września. A poza tym chętnych było tylu, ile miejsc. Takie były czasy.

Aplikacja trwała 2 lata i dawała pewność: przyzwoicie zdany egzamin sędziowski oznaczał miejsce na asesurze. Nie było rywalizacji. Nawet ocena dostateczna dać mogła asesurę, pod warunkiem, że nie była to trója z litości: „Damy tróję, ale proszę szukać sobie pracy gdzie indziej”. Aplikacja była jak przedłużenie studiów. Za to egzamin sędziowski był bardzo trudny i kosztował mnóstwo wysiłku i nerwów. Okazywało się wówczas, że jednak czegoś się nauczyliśmy. Zdecydowana większość aplikantów egzamin zdawała.

Aplikant zostawał asesorem. Gdy jechaliśmy na egzamin, nieżyjący już świetny szczeciński sędzia pożegnał nas słowami: „Ja bym tej komisji egzaminacyjnej powiedział, że nie święci garnki lepią, dajcie nam asesorów, a my z nich zrobimy sędziów”. I robili. A my, rozpoczynając asesurę, byliśmy w tym samym środowisku co przedtem. Często trafialiśmy do znanego z aplikacji wydziału. Patroni wiedzieli, gdy nas uczyli, że wkrótce dołączymy do nich, może usiądziemy przy sąsiednim biurku. Wiedzieli, że jeśli kiepsko nas nauczą, to będą za nas musieli pracować, a jeśli dobrze, to ulżymy im w obowiązkach. My zaś szybko przekonywaliśmy się, że możemy lepić owe garnki. I choć doświadczenia nam brakowało (pierwszy wyrok wydałem mając 25 lat, a asesor po trzydziestce był wtedy stary), to wielkich wpadek nie zaliczaliśmy. Czasem ktoś się nie sprawdzał i wylatywał z asesury, ale to był jeden na piętnastu – dwudziestu. System nie był idealny, ale działał.

Przy tym nikt z nas powołania na asesora, a potem na sędziego, nie uważał za łaskę losu. Należało na to zasłużyć, ale było to coś normalnego. Byliśmy oczywiście dumni, że zakładamy togi, że starsi koledzy z dnia na dzień zaliczają nas do swego grona, zaczynają do nas mówić po imieniu, jesteśmy jednymi z nich. Oczywiście dla niejednego była to nadal tylko droga do adwokatury (w tych pradawnych czasach radcowie prawni pracowali na etatach w przedsiębiorstwach, a notariat był państwowy). Odchodzili więc, a ci, którzy chcieli być „tylko” sędziami, zostawali.

Już w III RP zaczęły się zmiany. Wydłużono aplikację, bo więcej było materii: do sądów przeniesiono księgi wieczyste i sprawy gospodarcze. Potem nagle zaczęto przyjmować na aplikację o wiele większą liczbę chętnych, niż było potrzeba w sądownictwie. Oczywiście aplikantów musiał być pewien zapas, bo ten i ów egzamin oblewał, inny nie dostawał nominacji sędziowskiej po asesurze, a sędziowie odchodzili nie tylko planowo na emerytury (później w stan spoczynku), ale i do innych zawodów. Jednak ilość aplikantów wkrótce znacznie przerosła chłonność etatową sądownictwa. Asesorem zostawało się już tylko za najwyższe oceny egzaminacyjne. Powstała nowa grupa: egzaminowani aplikanci szukający zajęcia. Gdy powrócił zawód referendarza i wprowadzono asystenturę, tam trafiali ci z wynikiem egzaminu np. dobrym plus, a nie bardzo dobrym. Starali się o asesurę w późniejszym okresie. Jednemu się udawało, innemu nie.

Strona 1 z 3123