• Mowa prezesowa
  • Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 3(13)/2013, dodano 22 listopada 2013.

Wielki Brat

Maciej Strączyński
(inne teksty tego autora)

Polska procedura opiera się na słowie pisanym. Wszystko musi być zapisane, przy czym wcale nie jest to zasada bez sensu. Z aktami sprawy pracuje sędzia, strona, pełnomocnik, sąd odwoławczy. Przeczytanie protokołu całodziennej rozprawy, i to wnikliwe, zajmie 20–30 minut, odsłuchanie takiej rozprawy – cały dzień. W protokole można sobie zaznaczyć potrzebny fragment i wrócić do niego w każdej chwili, jednym rzutem oka, albo go zapamiętać i w każdej chwili spojrzeć na wcześniejszą stronę. Nagranie trzeba zatrzymać, cofnąć, znaleźć i odtworzyć drugi raz poszukiwany fragment, a potem znaleźć na powrót miejsce, w którym się przerwało. Do przeczytania protokołu potrzebna jest para oczu, do odtworzenia zapisu – komputer, a jeśli kilkanaście osób naraz będzie chciało czytać kilkanaście akt spraw, może zabraknąć komputerów. Jeśli rozpraw było kilka, można rozłożyć sobie kilka protokołów na stole i porównywać ich treść: kilka komputerów odtwarzających naraz zapisy byłoby kakofonią. Protokół można sfotografować albo zrobić ksero potrzebnego fragmentu: aby skopiować nagranie, potrzeba komputera, nośników i kopiować trzeba całość. Można byłoby tak długo wyliczać.

Nagranie miałoby więc sens, gdyby następnym krokiem było sporządzenie tzw. przekładu – pełnego protokołu na piśmie i umieszczenie go w aktach sprawy. Oczywiście byłby to protokół normalnie sprawdzony przez sędziego. Wówczas rzeczywiście nagrywanie przyspieszyłoby rozprawy. Ale z góry przyjętym założeniem ministerialnych projektodawców reformy było, że nagranie nie będzie przekładane na papier. Oczywiście przyczyna tego, głęboko skrywana i nigdy nieujawniana oficjalnie, jest tajemnicą poliszynela: przepisanie nagrania to praca. Ktoś ją w sekretariacie musi wykonać, temu komuś trzeba zapłacić, a pieniądze są zawsze potrzebne na ważniejsze cele. Niech się sędzia męczy, niech się męczy prokurator, adwokat, radca – ich czas, ich problem, nie trzeba im dodatkowo płacić. Najprościej wsadzić dyskietkę w kopercie w akta. Twój problem, jak to odsłuchasz. Jest nagranie? Jest, więc o co chodzi?

Wszelkie wyliczenia czasowe dokonywane przez specjalistów są jasne. Rozprawy, dzięki nagrywaniu, przyspieszy się najwyżej o jedną trzecią. Ceną za to będzie wielokrotnie większa strata czasu wszystkich, którzy potem zamiast czytać, będą musieli odsłuchiwać zapisy. Zamiast pół godziny, stracą pięć, sześć godzin. Zamiast jednego dnia pracy – dwa tygodnie (sąd odwoławczy musi przeczytać wszystko). To tzw. fasadowe oszczędności typowe dla PRL: aby w jednym miejscu zaoszczędzić złotówkę, wyrzucimy w błoto 20 zł w innym miejscu. Bo czas to pieniądz, zwłaszcza czas pracy prawnika.

Po co więc ta zabawa w nagrywanie, skoro nie usprawni postępowania? Po co miliony złotych wydawane na aparatury nagrywające? A po to, żeby było nagranie. Żeby Wielki Brat, Minister Sprawiedliwości, mógł śledzić i nadzorować podległą sobie „władzę” sądowniczą. Słowo władza w cudzysłowie, bo w sądownictwie coraz mniej tej władzy. Minister będzie nagrywać i kontrolować. Przecież jako Prawdziwa Władza przyznał sam sobie prawo wzięcia z każdego sądu dowolnych akt i zapoznawania się z nimi, a w aktach będą cenne nagrania. Gdy rozzłoszczona strona, która nie miała racji i przegrała proces, napisze skargę do ministra, on będzie mógł – i on, i jego urzędnicy – godzinami sprawdzać, odtwarzać sobie przebiegi rozpraw i obserwować sędziów. Sprawdzać, czy sędzia „nie powiedział o jednego zdania za dużo”. A jeśli minister oceni, że powiedział, to będzie okazja zadziałać, jak po procesie warszawskiego kardiochirurga. Będzie realizował ów nadzór, który jest obecnie głównym celem istnienia ministerstwa. A w Polsce politycy uwielbiają publicznie ganić sądy. Sądów ludzie nie lubią, a każdy, kto kiedykolwiek w życiu przegrał jakiś proces, uważa się za ciężko skrzywdzonego. Zatem głośna krytyka sądów daje bezcenne punkty w oczach opinii publicznej.

Strona 2 z 3123