• Mowa prezesowa
  • Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 1(19)/2015, dodano 30 maja 2015.

Gdybym nie miał młotka

Maciej Strączyński
(inne teksty tego autora)

Ma już 66 lat, a jeszcze można trafić na niego na imprezach tanecznych. Bywa puszczany jako klasyk z bardzo dawnych lat. Został napisany w 1949 r. jako lewicowy song polityczny, w 1962 r. przebój zrobiło z niego trio Peter, Paul and Mary, a trzy lata później na szczyty list wyprowadził go, w wersji twistowej, Trini Lopez. To Hammer Song, czyli If I Had A Hammer – Gdybym miał młotek. Albo młot, bo hammer oznacza po angielsku młot każdej wielkości. „A gdybym był młotkowym, w fabryce z młotkiem szalał?” Nie, Formacja Nieżywych Schabuff śpiewała o innym młotku. Amerykański młotek „It’s a Hammer of Justice” – to młot sprawiedliwości. Czyli nasz. Sędziowski, który po latach wrócił na nasze stoły. Nie mogę więc rozważać, co by było, gdybym miał młotek, bo go mam, wszyscy go mamy.

Młot sprawiedliwości został w piosence postawiony na równi ze słynnym Dzwonem Wolności (Bell of Freedom) i pieśnią miłości (Song of Love). Jest więc bardzo ważny. A co można nim wykuć? Sprawiedliwość? No tak, dla niektórych. A co dla wykuwających? I tak zacząłem się zastanawiać, co by było, gdybym nie miał młotka. Gdybym miał coś innego.

Gdybym zamiast młota sprawiedliwości miał coś innego, byłbym pewnie liderem związku zawodowego, którego tylko nam w Polsce nie wolno mieć. Nawet ministrowie i posłowie mogliby go sobie założyć. Byłbym zwolniony ze świadczenia pracy, działałbym tylko związkowo, ale płaciliby mi podatnicy, jak każdemu pracującemu koledze po młotku. Mało tego, takich zwolnionych byłoby – przy naszej liczebności – więcej, a w każdym oddziale byłaby grupa liderów chronionych związkowymi przepisami. W każdym sądzie byłaby komórka związkowa i chronionych przed pracodawcą byłyby setki. Ale ja mam młotek, więc związkowcem nie jestem. Za to z moich podatków utrzymywana jest masa działaczy związkowych, choć w niejednym zakładzie jest więcej członków związków zawodowych niż pracowników. A co, nie wolno do kilku należeć, aby etatów związkowych było więcej? Ustawa nie zabrania, a prawa liderów związkowych muszą być przestrzegane, bez względu na to, czy są oni komukolwiek – w tym pracownikom – potrzebni.

Gdybym nie miał młotka, nie spotkałoby nas wiele przyjemności, które Prawdziwa Władza zapewnia sędziom regularnie, kiedy zbliża się jakiś 1 stycznia. A to odbiorą waloryzację wynagrodzeń, a to pozbawią nas zwrotu kosztów dojazdu do pracy – wszystko uchwalone i podpisane 30 lub 31 grudnia, z datą wejścia w życie po 24 godzinach, od 1 stycznia. Chroniłby nas Kodeks pracy, który wymaga co najmniej wypowiedzenia w takich sytuacjach warunków pracy i płacy z odpowiednim wyprzedzeniem. Ale ja mam młotek, więc należy mi się specjalne traktowanie. Zapewnia mi je mój zakaz przynależności do związku zawodowego i zakaz strajku; można ze mną zrobić wszystko. Potem Trybunał Konstytucyjny jak zwykle powie, że skoro mam tak „olbrzymie” uprawnienia i gwarancje niezawisłości, to jeszcze raz troszeczkę można mi zabrać, jako światły obywatel zrozumiem to i się poświęcę dla kraju. A niezawisłość przecież nie zależy od pieniędzy, bo sędziowie są tak świadomi, że każda sugestia, że konieczne jest zapewnianie im niezależności materialnej, obraża ich. Oni nawet za darmo będą równie niezawiśle orzekać. Mam młotek, mogę się nim więc puknąć w głowę i zastanowić, po co wybrałem taką służbę i po co jestem taki światły.

Gdybym nie miał młotka, to w 2012 r. nie zostałoby zniesionych 79 sądów. Dodajmy, dobrze pracujących i nieprzynoszących ciągłych strat materialnych, jak np. duże zakłady w zupełnie innej branży. Ogłosiłbym ministrowi i posłom: nie tykajcie sądów, nie wolno żadnego z nich znieść. Znamy wasze adresy, wiemy, gdzie mieszkacie, żaden immunitet wam nie pomoże. I nikt by sądów nie zniósł. Minister i premier natychmiast by odwołali reformy, a potem by najwyżej głosili, że to ich wielki sukces, że nigdy nie zamierzali żadnego sądu znieść, skądże znowu, w ogóle nic nie zamierzali, nasze protesty nie miały żadnego znaczenia. W ogóle wszystko jest tak, jak oni od samego początku chcieli, oni przecież wycofali się na z góry upatrzone pozycje. A niechby sobie gadali, taki ich zawód. Ale ja mam młotek i wiadomo, że nigdy nie podniosę go – ja ani koledzy – na nic wbrew prawu, choćby nie wiem jak głupiemu. Dlatego sądy zniesiono, a potem przywrócono. Tyle mojego, że to społeczeństwo zapłaciło za tę zabawę, nie my. Chociaż my to w końcu też społeczeństwo i z naszych podatków też coś poszło w błoto.

Gdybym nie miał młotka, nie byłoby specjalnej ustawy emerytalnej. Ustawy, która sprawia, że pani sędzia urodzona w dniu 31.12.1963 r. może przejść w stan spoczynku w wieku 55 lat, a jej koleżanka, którą mama rodziła ciut dłużej i skończyła 1.12.1964 r. po północy, będzie za guzdranie się mamusi ukarana dodatkowymi ośmioma latami i czterema miesiącami pracy. Nawet jeśli staż pracy ma dłuższy. Dla tych, co młotków nie mają, wprowadzono przepisy niemiłe, ale sprawiające, że różnica daty przejścia na emeryturę w przypadku osób urodzonych w odstępie jednego dnia nie ma prawa przekroczyć jednego miesiąca. Ma to jakiś sens. Dla tych z młotkami są prawa specjalne, a ściślej specjalnie niesprawiedliwe. Wielu z nas, w tym ja, nie uciekliśmy ongiś do lepiej płatnych zawodów, oczekując na ów wcześniejszy stan spoczynku. Pracowaliśmy za tę obietnicę przez lat trzydzieści, a gdy nagroda była na wyciągnięcie ręki, politycy nam ją zabrali i powiedzieli z uśmiechem: śmierć frajerom, tyrajcie dalej. Służb mundurowych nie ruszyli. Oni nie mają młotków, mają co innego. Jest ich wielu, mogliby się pogniewać, zachowali więc nabyte prawa. W niektórych innych branżach wprowadza się nawet kilkuletnie urlopy przedemerytalne, płatne, żeby się ci bez młotków nie zdenerwowali i nie zrobili politykom krzywdy. A tym z młotkami można zabrać wszystko.

Można im nawet całkiem zabrać stan spoczynku, może i to się wkrótce zrobi, skoro wszystko im się zabiera i zawsze się udaje. Albo nie zabierać, tylko tak obniżyć, aby ładnie się nazywał, ale był mniejszy od wszelkich emerytur. Bo stan spoczynku to przecież coś specjalnego i musi być inny niż emerytura. Gdyby w taki sposób władza chciała potraktować tych, co zamiast młotków mają coś innego… eee, nie pomyślałaby nawet. Bałaby się. Strajk generalny w kraju byłby pewny. W obronie tych z młotkami nikt nie wystąpi: związku nie mają, jest ich mało, nikt ich nie lubi, nikt ich nie poprze, bo politycy dbają o ich czarny PijaR. Prasa pomaga, bo złe sądy to fajny temat i ludzie chętnie to czytają. Prawa młotkowi nie złamią, są praworządni. Wspólnego sposobu działania nie ustalą, bo się zawsze pokłócą, to indywidualiści. Większość z nich pojęczy „A co ja mogę sam zrobić?” i nie zrobi nic. Wiadomą grupkę wichrzycieli można zawsze zignorować. Gdy prezydent odesłał do Trybunału nader paskudną ustawę w słusznej skądinąd trosce o wrażliwe dane obywateli, na temat młotkowych i ich praw, po raz kolejny złamanych w tej ustawie, nawet się nie zająknął. Po co, oni przecież ciągle narzekają. Właśnie: tylko narzekają i dalej się nie posuną.

Różne rzeczy w Polsce robią ludzie bez młotków. A to drogi zablokują. A to tory. A to śrubami jakiś rządowy budynek obrzucą. A to na ulicy się rozstawią i będą pustymi butelkami o krawężniki tłuc, hałas robić. I nagrodą za to najczęściej jest uroczyste zaproszenie do rozmów w Centrum Dialogu. Z jednej strony zasiada pan lub pani premier, wicepremier, minister i zaczynają się rozmowy. Młotkowi nie obrzucą młotkami szyb ani nie będą nimi walić o krawężniki, więc do rozmów się ich nie zaprasza. Najwyższą łaską jest dla nich ewentualne spotkanie z podsekretarzem stanu, jeśli ten znienacka go nie odwoła. Minister już z góry wie, że do końca kadencji nie będzie miał dla młotkowych czasu. Zresztą skutki rozmów i tak są żadne. Ten minister, który dziś jest ważnym prezesem, dużo obiecywał i na tym kończył. Ten z „pozytywną szajbą” niby słuchał, ale potem okazywało się, że tylko udawał. Kolejny obraził się za uchwałę Sądu Najwyższego i nie rozmawiał wcale. Obecny też niechętny, zwłaszcza gdy w Sejmie owe paskudne ustawy były uchwalane i było o czym rozmawiać. Ale nawet teraz, gdy już mógłby umyć ręce i powiedzieć „Przykro mi, już wszystko uchwalone, nic nie da rady zrobić”, nie chce rozmawiać choćby o pogodzie.

Można by się zastanowić, po co rządzącym to ciągłe robienie złośliwości nieszczęśnikom z młotkami. Jest ich tak mało, że w skali budżetu, który według TK jest najwyższym dobrem Rzeczypospolitej, wydatki na nich to grosze. Ciągłe wtręty i ingerencje w działalność sądów ich sprawności nie poprawiają, a wręcz przeciwnie, więc ostatecznie działają władzy na minus. To znaczy działałyby, ale winę przecież zrzuca się na młotkowych. Te wszystkie działania wymagają czyjejś pracy, czasu i pieniędzy, których można byłoby nie marnować. Jednak niektórzy się z tego cieszą. Sąd ściśle kontrolowany to marzenie tych, co mają układy i znajomości gdzieś na górze. Jak będą przegrywać sprawę, napiszą skargę do ministra. Ktoś zażąda akt, skontroluje, sędziego postraszy się oceną okresową i wszystko będzie dobrze.

Można byłoby sądy po prostu zostawić w spokoju, jak to robili inni rządzący po 1989 r. Wiem, że dla kraju byłoby lepiej, mam porównanie, młotek mam od 30 lat. Ale władze nie chcą. Głowię się, myślę, zastanawiam: w imię czego to wszystko, po co ta wojna władz? I przypomina mi się tylko ów stary dowcip, w którym Pan Bóg zsyłał na pewnego górala same nieszczęścia, bo po prostu go nie lubił i tyle. Nasi rządzący by zaś dodali: – Bo to my jesteśmy władzą, a sędziulki mają znać miejsce w szeregu. I jeszcze wpiszemy w ustawie, że to podsekretarz stanu jest ważniejszy, a nie jakiś sędzia. Nie będzie nas Sąd Najwyższy pouczał.

Nie wszyscy to widzą, ale kto ma pojęcie o praworządności i Konstytucji, ten widzi, jakie są skutki, gdy niby-władza sądownicza usiłuje rozmawiać z władzą ustawodawczo-wykonawczą w praworządnym ponoć, demokratycznym, europejskim kraju tak, jak powinna. Gdy chce przedstawiać argumenty prawne i udowadniać swoje racje. Usiłuje, ale to usiłowanie nieudolne, skutku nie wywoła. A skuteczne metody rozmowy stosują niestety inne grupy. Pokazują, co można osiągnąć wyjściem na ulice, ogłaszaniem strajku generalnego, obwieszczaniem, że się wie, gdzie mieszkają rządzący. Co się osiąga w tym kraju groźbą, a nie sposób osiągnąć tego prawem i słusznością. I zastanawiam się, co ja tu właściwie robię ze swoim młotem sprawiedliwości.

Co by było, gdybym nie miał młotka.

Gdybym miał na przykład kilof.

Prezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”

Maciej Strączyński