- Mowa prezesowa
- Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 4(6)/2011, dodano 31 grudnia 2011.
Czasy pogardy
Piszę przed wyborami, ale felieton ukaże się już po wyborach. Minęła czteroletnia kadencja Sejmu. Warto chyba przypomnieć, jak te cztery lata wyglądały – oczywiście z punktu widzenia sądownictwa.
Jesienią 2007 r. ministrem sprawiedliwości został prof. Zbigniew Ćwiąkalski. Nad sądownictwem wisiała groźba zmiany PrUSP, uchwalonej przez poprzedni Sejm. Jej symbolem był przepis pozwalający ministrowi de facto usuwać sędziów ze służby. Wydawało się, że nic gorszego wymyśleć już nie można.
Na początku minister Ćwiąkalski obiecał zarządowi „Iustitii”, że w odróżnieniu od poprzedników nie będzie odbierał samorządowi sędziowskiemu uprawnień, lecz będzie je przywracał. Ale ogłosił też, że obiecywanych przez poprzedni rząd podwyżek jak zwykle nie będzie. „Kwotę bazową” podniesiono tylko symbolicznie i w porównaniu ze średnią krajową płace w istocie spadły. Minister jednak ogłaszał światu, jakie to „znaczące podwyżki” dostali sędziowie. Powołał też zespół do opracowania zmian PrUSP, z udziałem przedstawicieli Krajowej Rady Sądownictwa i „Iustitii”. Gdy jednak zespół miał się zająć przepisami o samorządności sędziowskiej, jego przewodniczący, wiceminister Jacek Czaja przestał zapraszać sędziów na zebrania. Sędziowie nigdy nie dowiedzieli się, czy i kiedy zespół został rozwiązany. Jesienią 2008 r. wiceminister Czaja z grupą urzędników przystąpił do pisania zmian ustawy już bez udziału sędziów, w ścisłej tajemnicy.
Trwała ofensywa legislacyjna. Utworzono Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury. Sędziowie, prokuratorzy adwokaci, radcowie prawni, prawnicy wszystkich zawodów byli przeciwni utworzeniu tej instytucji. Ale minister był „za” i tylko to się liczyło. Aby prezydent nie mógł ustawy zawetować, doczepiono do niej przepisy przejściowe dotyczące asesorów. Weto zniszczyłoby sądownictwo, więc weta nie było. Przystąpiono następnie do odbierania sędziom awansu poziomego. Za pierwszym razem się nie udało, prezydent zawetował. Koalicja zastosowała więc oryginalny trick: nie rozpoznała weta w Sejmie i wniosła „nowy” projekt ustawy. Sędziowie oczywiście protestowali, ale za drugim razem udało się awans poziomy znieść. Wprawdzie obaj Prezydenci RP, poprzedni i obecny, wręczali nadal powołania, ale minister polecił rozesłać pismo okólne, że te powołania są nieważne, bezskuteczne i niebyłe. I po problemie.
Przez cały 2008 rok sędziowie słyszeli obietnice podwyżek. To wtedy padł pomysł tysiączłotowej podwyżki, złośliwie ochrzczony „MaTysiakiem”. Władze szukały sposobów, by dać podwyżkę jak najmniejszą i nie naruszyć tak wygodnej w użyciu „kwoty bazowej”. Ale sędziowie w końcu zbuntowali się, rozpoczęły się protesty, Dni Bez Wokandy. Po stronie sędziów stanęła – głównie za sprawą przewodniczącego, posła Ryszarda Kalisza – sejmowa Komisja Sprawiedliwości i Praw Człowieka, uchwalając dezyderat w sprawie wynagrodzeń. Pomimo tego jeszcze jesienią 2008 r. minister kategorycznie stwierdzał, że mowy nie ma o tym, aby podstawą wynagrodzeń sędziów było średnie wynagrodzenie w kraju. Sędziowie są zwykłymi pracownikami sfery budżetowej, nie mogą mieć jakichś specjalnych praw! A co z art. 178 Konstytucji? A nic.
Po protestach okazało się jednak, że można inaczej. W marcu 2009 r. posłowie niechętnie przegłosowali zmianę zasad wynagradzania, która, jak to powiedział poseł sprawozdawca Jerzy Kozdroń, zbliżała wynagrodzenia sędziów do zgodnych z Konstytucją. Dodał, że może kiedyś uchwali się przepisy całkiem z nią zgodne. A może nie. Niech się sędziowie cieszą, że im władza cokolwiek daje. Tymczasem Trybunał Konstytucyjny rozpatrzył skargi dotyczące zmian PrUSP. Najstraszniejsze buble prawne uznał za niezgodne z Konstytucją, ale stwierdził, że nadzór administracyjny ministra, co do zasady, jest z nią zgodny. I tak otworzył „puszkę Pandory”, chociaż początkowo nikt nie wiedział, co z niej wyleci.
Gdy pewien desperat powiesił się w celi więziennej, okazało się, że jest to wydarzenie dużo ważniejsze niż cały wymiar sprawiedliwości: minister Zbigniew Ćwiąkalski został odwołany. Jego miejsce zajął Andrzej Czuma, polityk z zakurzonym dyplomem magistra prawa. Niczego sędziom nie obiecywał, nie miał więc okazji nie dotrzymać słowa. Ale to za jego kadencji wyciągnięto z ukrycia projekt zmian PrUSP, który pisał wiceminister Jacek Czaja ze swoim zespołem: oceny okresowe, ograniczenie samorządności do symbolicznego minimum, ministerialni dyrektorzy jako faktyczni władcy sądów. W środowisku zawrzało, ale wiceminister od razu orzekł, że oceny okresowe są przesądzone. Potem podjął wprawdzie w imieniu ministerstwa rozmowy z sędziami, którzy składali rozmaite wnioski i poprawki, ale odpowiedź przedstawicieli ministerstwa zawsze brzmiała: „Pan Minister nie uwzględnił”.
Szybko pojawił się nowy minister: Krzysztof Kwiatkowski. Znowu polityk z nieużywanym dyplomem prawniczym, ale od poprzednika młodszy o dwa pokolenia. Od jesieni 2009 r. spotykał się z sędziami i obiecywał: gdy tylko prokuratura odłączy się od ministerstwa, przystąpimy z sędziami do prac nad podwyższeniem współczynników wynagrodzeń. Jednak kiedy „Iustitia” wiosną 2010 r. poprosiła o przystąpienie do tych prac, odpowiedź Pana Ministra była krótka: rząd się nie zgadza, odwołuję obietnice, żadnych podwyżek nie będzie. Ani teraz, ani w przyszłości. Nie będzie też żadnych rozmów na ten temat. Następnie ministerstwo przekazało TVP starannie spreparowane dane o rzekomych zarobkach sędziów, robiąc z nich niemal milionerów.
Pan Minister zaproponował sędziom opracowanie zmian procedury karnej, które usuną błędy najbardziej przedłużające procesy. Sędziowie zgodzili się. „Iustitia” zebrała wnioski z całej Polski, sformułowano na ich podstawie projekt ustawy. Miał otrzymać bieg jako inicjatywa senacka – aby było szybciej i aby nie uruchamiać ministerialnej komisji kodyfikacyjnej. „Iustitia” przedstawiła projekt senatorom i Panu Ministrowi. Pan Minister przekazał go jednak komisji kodyfikacyjnej. Ta orzekła: propozycje sędziów należy odrzucić, są nie do przyjęcia. Sędziowie są od sądzenia, od pisania przepisów są inni, ważniejsi. Potem w projekcie komisji kodyfikacyjnej znalazły się nieliczne propozycje identyczne z sędziowskimi, tak krytykowanymi… ale wtedy już były one słuszne. Były dziełem komisji, nie jakichś tam sędziów.
Trwały też rozmowy Pana Ministra z KRS i „Iustitią” na temat PrUSP. Na pozór atmosfera była inna niż za poprzednika. Jednak gdy sędziowie proponowali jakieś głębsze zmiany, odpowiedź brzmiała: nie. Czemu nie? Bo nie. Bo taki jest projekt i tak ma być. Przejdzie w Sejmie, za waszą zgodą albo bez niej, więc lepiej dla wszystkich, żebyście się zgodzili – powiedział z uśmiechem Pan Minister.
W pewnym momencie ministerstwo zaczęło wycofywać się z najbardziej krytykowanych rozwiązań. Pieć tysięcy podpisów sędziów pod listem otwartym do władz miało jednak swoją wagę. Ale projekt przesłany został do Sejmu w pierwotnej wersji, wszelkie wyniki ustaleń z sędziami wylądowały w koszu. Projekt trafił zatem do pierwszego czytania: do komisji sejmowej. Zgodnie z regulaminem Sejmu, jako dotyczący ustroju i właściwości władz publicznych powinien pierwsze czytanie przejść w Sejmie, a nie w komisji. Ale Pan Marszałek Sejmu zdecydował inaczej. Czemu tak? Bo tak. Zatem czy sądy powszechne są władzą publiczną? To nieistotne.
Skierowano projekt na wysłuchanie publiczne. Nikt go nie poparł. Krytykowali go miażdżąco wszyscy, nie tylko sędziowie, lecz także przedstawiciele prokuratury, adwokatury, prawnicy wszelkich specjalności. Pan Minister słuchał wszystkiego jak zwykle z uśmiechem i nie przejmował się. Nie wdawał się w dyskusje, ignorował dziesiątki uchwał sędziowskich zgromadzeń. Powtarzał te same słowa co zawsze. Decyduje przecież koalicja rządząca, nie jacyś tam sędziowie.
Projekt trafił do podkomisji, którą kierował poseł sprawozdawca – tradycyjnie Jerzy Kozdroń. Jego słowa: „Państwo musi mieć nad wami kontrolę” były kwintesencją zmiany. Władze polityczne muszą mieć kontrolę nad sądami. Słowo „nadzór” powtarzało się ponad pięćdziesiąt razy w projekcie: nadzór ministra–polityka, jak najściślejszy, jak najszerszy. Jednocześnie posłowie koalicji zgłaszali przygotowane w ministerstwie „poprawki poselskie”. Poprawki to nie projekt ustawy, nie wymagają konsultacji z KRS ani z Sądem Najwyższym. Zresztą kogo obchodzą konsultacje z sędziami…
Do prac przystąpiła następnie komisja sejmowa. Gdy jednak posłowie opozycji domagali się obecności na obradach posła sprawozdawcy, aby wyjaśnił im pewne kwestie, usłyszeli od posła Andrzeja Czumy, że jak nie znają projektu ustawy, to niech siedzą cicho, a poza tym mogli nauczyć się czytać. Posłowie koalicji owszem, siedzieli cicho, za to w odpowiednich momentach podnosili ręce jak automaty. Szybciej, szybciej, kadencja się kończy, musimy zdążyć. W końcu opozycja dała sobie spokój i przestała przychodzić na posiedzenia komisji. I sejmowa większość zgniotła jak walec wszelkie argumenty.
Następnie był Senat. W komisji praworządności senatorowie ośmielili się przyjąć trzy propozycje sędziów. Natychmiast skarcił ich wiceminister Grzegorz Wałejko, następca Jacka Czai: macie głosować tak, jak zaleca Pan Minister! Komisja ustawodawcza zachowała się mądrzej i jej przewodniczący, senator Piotr Zientarski, poprosił „Iustitię” o poprawki na piśmie. Po ich otrzymaniu zarządził: na temat poprawek zgłoszonych na piśmie żadnej dyskusji już nie będzie, nie udzielę głosu. Szybko i sprawnie pozbył się marudnych sędziulków. Senat przegłosował co trzeba, a Sejm błyskawicznie rozpoznał poprawki. Obradował z zaskoczenia, w środku nocy. Takie obrady mają wiele zalet. Sędziowie nie zdążyli przyjść obserwować przedstawicieli narodu, a gdyby głosowano w dzień, planowo, to jeszcze by przyszli. Posłowie opozycji byli śpiący i nie próbowali dyskutować nad ustawą. Posłowie koalicji też byli śpiący, może i drzemali. Ale oni nie muszą się zastanawiać, wystarczy na dany znak podnieść rękę i nacisnąć przycisk.
Mamy więc w Polsce władzę ustawodawczą i wykonawczą. Ustawodawcza to ministrowie, którzy piszą ustawy. Wykonawcza to posłowie, którzy wykonują ich decyzje, przegłosowując ustawy. Może w Konstytucji jest trochę inaczej, ale nie szkodzi, w Konstytucji są różne dziwne zapisy. Na przykład o władzy sądowniczej. A to przecież tylko urzędnicy od orzekania.
Mamy za sobą okres smutny dla sądownictwa, lata ciągłych konfliktów, podczas których władze polityczne zawsze robiły odwrotnie, niż chcieli przedstawiciele władzy sądowniczej. I wielokrotnie odczuwaliśmy, jako sędziowie, po prostu pogardę. Pogardę prawdziwych władz, politycznych, dla tej nieważnej, trzeciej, trzeciorzędnej, rzekomej. Dla sędziów, którym można wszystko obiecać i nie dotrzymać nigdy słowa. Których nie trzeba pytać o zdanie, a jeśli je wyrażą, to zignorować. Z którymi można zrobić co się chce, wystarczy tylko napisać i uchwalić ustawę. Trybunał Konstytucyjny wszystkiego nie uchyli, a jeśli nawet uchyli, to zanim to zrobi, cel zostanie osiągnięty.
Bo sędziowie to tylko dziesięć tysięcy wyborców, mała grupka. Nikt sądów nie lubi, więc jak się przyłoży sędziom, to lud się ucieszy i zagłosuje. Nikt się na tych sprawach nie zna i wszystko można ludziom wmówić. Jak coś się uda, przypiszemy to sobie, a jak nie wyjdzie, zwalimy na sędziów. Dziennikarze nie rozmawiają z sędziami, więc ci nie zdołają zaprzeczyć. Bo polscy sędziowie są niezdolni do wspólnego działania, podzieleni i przy każdej próbie protestu się pokłócą. A my ich jeszcze bardziej podzielimy odpowiednio sformułowanymi przepisami. Będziemy rządzić sądami.
Wiele razy wydawało się sędziom, gdy następowała zmiana władz politycznych, zmiana ministra, że gorzej już być nie może. I z reguły okazywało się, że jednak może. Jak nie pod jednym, to pod drugim względem.
A teraz znowu mieliśmy wybory. I wyniki są już znane.
Prezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”
Maciej Strączyński