- Mowa prezesowa
- Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 4(22)/2015, dodano 3 kwietnia 2016.
Jubileuszowe wspominki
– Znacie? – Znamy! – A, to posłuchajcie. Te słowa fredrowskiego Pana Jowialskiegomogłyby się stać symbolem każdego jubileuszowego, siłą rzeczy wspominkowego felietonu. Ale czy „znacie”? Zaglądam w nasz spis członków. Iustitian, którzy wstąpili do naszego stowarzyszenia w pierwszym pięcioleciu jego istnienia (do roku 1995) jest dziś wśród nas… 61, w tym dwoje założycieli. To mniej więcej 2% Stowarzyszenia. Reszta dzieli się tak: 20% z nas pochodzi z „naboru” lat 1996–2000, 11% z lat 2001–2005, 39% z lat 2006–2010 i 28% z ostatniej pięciolatki. A więc… nie znacie! I chociaż 25-letnia „Iustitia” jest od nas wszystkich młodsza, sędzią jeszcze by zostać nie mogła, to na pewno ci, którzy w 1990 r. zamiast za sędziowskim stołem zasiadali w szkolnej ławeczce, słyszeli co najwyżej opowieści o jej dzieciństwie.
Powstanie „Iustitii” było dla sędziów odreagowaniem złych czasów poprzedniego ustroju, w którym przymusowo wciągano ich wyłącznie do „Jedynej Słusznej Partii”, grożąc, że w razie odmowy wszelki awans mogą sobie wybić z głowy. Organizacji, w której moglibyśmy sami decydować i wymieniać poglądy, nie było. Ale gdyby nie wizyta niemieckich sędziów w Ministerstwie Sprawiedliwości i ich upór: „Chcemy rozmawiać z prawdziwymi sędziami, a nie z urzędnikami z ministerstwa”, to pewnie byśmy dłużej nie mieli stowarzyszenia. Piszę „byśmy”, bo choć nie zakładałem „Iustitii”, to sędzią – świeżutkim – już wtedy byłem, limit wieku był niższy niż dziś. Niemcy wymogli to spotkanie z prawdziwymi sędziami z sądów, a nie z ministerstwa i zaprosili ich na mityng swego Neue Richtervereinigung do Niemiec. Koszty podróży pokryli Niemcy, ale po wizy trzeba było stać, bo ministerstwo załatwiło je tylko „swoim”. W drodze powrotnej zapadła zaś decyzja: zakładamy. I stała się „Iustitia”, o czym zazwyczaj na spotkaniach opowiada jej matka – Maria Teresa Romer. Nie będę szerzej o tym pisał, bo praw autorskich nie mam. Przypomnieć jednak trzeba, że wówczas „Iustitia” nazywała się Stowarzyszenie Sędziów Orzekających. Miało to podkreślić, że tworzą ją sędziowie orzekający. Nie urzędnicy z 20-letnim stażem w resorcie, których próbowano podczas owej wiekopomnej wizyty pokazać gościom jako „reprezentatywną grupę polskich sędziów”.
Co było potem? Najpierw kilka lat tzw. pracy organicznej, czyli u podstaw. Powolne rozchodzenie się idei (a pewnie zdaniem niektórych „zarazy”) po sądach. W 1993 r. nastąpiła zmiana statutu i wprowadzono możliwość tworzenia oddziałów terenowych. Wtedy były one tylko swoistymi filiami, ale od razu pomyślano o tym, aby mogły mieć osobowość prawną. „Iustitia” ma matkę, oddziały mają ojca – Michała Kopcia z Gdańska, który wymyślił struktury terenowe. Padły oto dwa nazwiska i już każdy wie, jakich to dwoje założycieli pozostaje do dziś w naszych szeregach.
Można dziś powiedzieć, że „Iustitia” jest dzieckiem urodzonym w dobrych czasach. Powstała w Rzeczypospolitej Polskiej, która od kilku miesięcy nie była już Ludowa. Powstała w czasach, gdy sądy były tak niezależne, jak nigdy przedtem i nigdy potem. Sądami wojewódzkimi kierowali prezesi, których na zgromadzeniach wybrali spośród siebie sędziowie, a minister ich tylko powołał. Sąd Najwyższy przestał być kadencyjny (w PRL jego sędziowie powoływani byli na pięcioletnie kadencje: kto nie spełniał oczekiwań PZPR, tego więcej nie powoływano). Wprowadzono zakaz przynależności do partii politycznych, ku zadowoleniu wszystkich, którzy wcześniej stawiali opór przymusowemu zapisywaniu do „Przewodniej Siły Narodu”. Był już współczynnikowy system wynagradzania oparty wtedy na uczciwej średniej krajowej. Właściwie o nic nie trzeba było się starać, o nic walczyć, wszystko się samo robiło. Zresztą kto by wtedy pytał o zdanie 300-osobową „Iustitię”.
Potem w sądach zrobiło się ciasno. Najpierw wciśnięto nam księgi wieczyste, likwidując Państwowe Biura Notarialne. Szczęśliwi notariusze się sprywatyzowali i zaczęli zarabiać, a niektórzy z nich zostali sędziami i przejęli wydziały ksiąg wieczystych. Nie wiedzieli, biedacy, co czynią. Potem włączono do sądów Państwowy Arbitraż Gospodarczy: czy ktoś jeszcze pamięta, że coś takiego było? Chyba ten, kto stamtąd przyszedł do sądu. A wszystko to w imię zasady: niezawisły sąd, niech o wszystkim decyduje niezawisły sąd. I decydował, tylko nadążał jakoś coraz trudniej, bo wydziałów różnych specjalności przybywało szybko, sędziów wolno, a spraw sypała się lawina. Tymczasem rodzina Iustitian poznawała się, poszerzała, spotykała w miłej atmosferze, rozwijała wewnętrznie, a w dodatku robiła to za pieniądze dobrego wujka z Ameryki. American Bar Association inwestowało w rozwój kultury prawnej w dawnych „demoludach” poprzez swoją agendę Central and East European Law Initiative. ABA-CEELI, czytaj ABA-SILLY: taki wygaszacz ekranu mieli Amerykanie na swoim komputerze w warszawskim biurze. Kto mówić angielski, ten rozumie, kto nie, niech się uczy. A przydawało się znać języki, bo oprócz współpracy z ABA-CEELI „Iustitia” wkroczyła do MEDEL, pierwszej organizacji międzynarodowej, do której została przyjęta. Miało to miejsce w 1992 r. i byliśmy tam pierwszym członkiem z byłego imperium sowieckiego. Wracaliśmy do Europy.
Pierwszy duży spór między sędziami a władzą III RP ominął „Iustitię”: był to spór o pieniądze, o zaniżanie średniej krajowej będącej podstawą wynagrodzeń. Spór został wygrany przez sędziów, którzy masowo wnieśli pozwy: w latach 1994 i 1995 wypłacono wyrównania i odsetki, a w 1996 r. wynagrodzenia sędziów sądów rejonowych osiągnęły faktyczny poziom 2,3 średniej krajowej; ten rekord nigdy potem już nie został pobity. Pracy za to strasznie przybywało, szafy trzeszczały, ich tylne ściany wypadały, dostaliśmy wykroczenia, doszła masa czynności w procedurze cywilnej… Zaczęły się dyskusje nad nowym prawem o ustroju sądów powszechnych.
A w „Iustitii” na początku 1996 r. ruszył biuletyn. A może kwartalnik. Niektórzy nazywali go, o zgrozo, newsletter; jak ja tej nazwy nie znosiłem, Polacy nie gęsi! Pierwszy numer biuletynu liczył osiem stron. Biedne toto jeszcze było, nawet o porządnym składzie czy makietowaniu nikt nie słyszał. Z tego właśnie numeru pochodzi artykuł Marii Teresy Romer „Kilka myśli o tym, dlaczego potrzebne sędziom Stowarzyszenie”, rozbity na trzy kawałki (po trochu na stronach 1, 3 i 6), ale jakże ważny, bo pierwszy raz nasza Przewodnicząca – wtedy tak się nazywała – mogła napisać do wszystkich członków. W tym też numerze powitał nas Heinz Stotzel, ówczesny prezydent MEDEL, który ochoczo skorzystał z okazji napisania czegoś do polskich kolegów. I wreszcie w tym numerze prof. dr hab. Ewa Łętowska przypomniała nam swój dekalog sędziego, opublikowany kilka lat wcześniej w szerszym felietonie w prasie. Wtedy była przyjaciółką „Iustitii”, potem – jako sędzia NSA – członkinią, a gdy została sędzią TK, otrzymała członkostwo honorowe.
Potem był przełom XX i XXI w. (ach, jak to brzmi!) i działy się rzeczy wielkie. Uchwalono w 1998 r. nowy statut, zmieniono nazwę na Stowarzyszenie Sędziów Polskich. „Iustitia” rozrosła się terytorialnie, zaraza… przepraszam, idea ogarnęła prawie cały kraj. Trudno, by było inaczej, skoro akurat wchodziły w życie trzy nowe kodeksy karne, trzeba było sędziów masowo szkolić, a resort wszedł już w trwający do dziś stan, w którym na to, co jest naprawdę potrzebne, pieniędzy nigdy nie ma, bo są ważniejsze wydatki. Był jednak dobry wujek z Ameryki i była „Iustitia”. W olbrzymim cyklu konferencji przeszkolono wszystkich sędziów karnych w Polsce. I wszyscy oni się dowiedzieli, co to jest „Iustitia”.