• Prawo ustrojowe
  • Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 2(16)/2014, dodano 29 sierpnia 2014.

Po reformie Gowina, czyli mała sądowa apokalipsa

Paweł Pośpiech
(inne teksty tego autora)

[hidepost]

Nie było mi dane doświadczyć wrogości i otwartej walki ze strony innych sędziów z powodu podjętej decyzji. Niestety, doświadczyli tego inni powstrzymujący się od orzekania sędziowie. Słuchałem ich relacji z rosnącym zażenowaniem, a chwilami z ogromnym niepokojem. Jednak i ja spotkałem się z ostentacyjnym niezrozumieniem mojej postawy, niepopartym niestety żadnymi argumentami merytorycznymi i, o zgrozo, nawet nieznajomością uzasadnienia uchwały, która stała się podstawą decyzji o powstrzymaniu się od orzekania. Były to wyjątkowo trudne chwile, lecz należały na szczęście do incydentalnych. Pytano mnie wiele razy, jak to jest być sędzią i nie orzekać. Różnie zresztą różni ludzie ten stan nazywali. Dla jednych był to odpoczynek od pracy, przymusowe wakacje, dla innych strajk, bunt i protest. Niezmiennie im wszystkim odpowiadałem, że to nie strajk, nie bunt i nie protest, że to również nie wakacje, nie miły odpoczynek od znoju codziennej pracy, lecz stan, którego żaden sędzia w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości nie doświadczył. Nie polecam go nikomu, bo dowodzi on aberracji systemu sądownictwa w Polsce, tego że można postawić sędziego w skrajnie absurdalnej sytuacji i nikt z tego powodu nie ponosi odpowiedzialności, lecz tylko ów sędzia, przed którym piętrzą się akta i jego świadomość, że ktoś kiedyś będzie musiał tą górą akt się zająć i że najpewniej to będzie właśnie on. Podejmując taką a nie inną decyzję, kierowaliśmy się poczuciem praworządności i chęcią uchronienia stron postępowania od wysoce prawdopodobnej konieczności powtarzania całych postępowań. Lecz trzeba także uwypuklić inny aspekt, o którym prawie w ogóle się nie mówiło, a mianowicie, że błąd ministra sprawiedliwości i jego urzędników dotknął bezpośrednio nas samych – sędziów, którym z dnia na dzień, by użyć wyrazistego określenia, zdemolowano pracę niebędącą przecież zwykłą pracą, lecz służbą. Jest ona dla nas czymś szczególnym, stanowi istotny element naszego życia. Niezbędna ciągłość pracy, jej elementarny komfort, został nam bezsensownie odebrany.

Muszę w tym miejscu podkreślić, że w tamtym czasie, kiedy nic nie było wiadomo na pewno, wszystkim nam ciążyła świadomość, że skutki podjętej przez nas decyzji dotykają nie tylko nas samych, lecz wszystkich pracowników sądów. Tych wspaniałych, profesjonalnie przygotowanych ludzi, bez których nasza praca nie byłaby możliwa, a których tak pogardliwie i bez szacunku traktuje Ministerstwo Sprawiedliwości, lekceważąc choćby ich słuszne postulaty płacowe. Spotkaliśmy się z pełnym zrozumieniem ze strony naszych współpracowników. Nikt pośród nich nie miał bowiem wątpliwości, że przyczyną zaistniałego stanu rzeczy jest nie nasze „widzimisię”, nie imputowana nam chęć uchylania się od pracy, lecz wielki błąd popełniony przez byłego ministra sprawiedliwości i jego urzędników. Nikt z naszych współpracowników nie wątpił w to, że postępujemy słusznie, bo skoro na co dzień pozostajemy niezawiśli i nie ulegamy żadnym wpływom tak zewnętrznym, jak
i wewnętrznym, tak i teraz pozostajemy w zgodzie z własnym sumieniem.

Uchwała pełnego składu SN z 28.1.2014 r.

Zagmatwanej historii sędziów ze zniesionych sądów nie mogę zakończyć jednoznacznie optymistycznym akcentem. We wtorek, 28.1.2014 r. Sąd Najwyższy podjął uchwałę, która w pierwszym punkcie rozwiewa wszelkie wątpliwości stanowiąc, że Minister Sprawiedliwości przy wydawaniu decyzji o przeniesieniu sędziego nie może być zastępowany przez sekretarza lub podsekretarza stanu. Na pierwszy rzut oka takie rozstrzygnięcie można uznać za wielkie zwycięstwo praworządności. Nie mogliśmy być przeniesieni decyzjami wydanymi i podpisanymi przez podsekretarza stanu! Sąd Najwyższy zastrzegł jednak w pkt 2, że uchwała obowiązuje jedynie na przyszłość. Oznacza to, że wszystkie decyzje o przeniesieniu sędziów na inne miejsca służbowe podpisane przez podsekretarzy stanu do dnia podjęcia uchwały są ważne i skuteczne. Tysiące orzeczeń zapadłych nie tylko w zniesionych sądach zostało uratowanych. My zaś pozostaliśmy z tą górą akt piętrzącą się na półkach i dość bolesnym uczuciem, że po raz kolejny ci, którzy popełnili błąd, także zostali uratowani i zapewne w dalszym ciągu pełnić będą zaszczytne funkcje nadzorców w Ministerstwie Sprawiedliwości.

Oczywiście nie sposób spierać się z Sądem Najwyższym co do tego, że taką wykładnię można było zastosować i jest ona dopuszczalna w świetle orzecznictwa krajowego i europejskiego oraz poglądów doktryny prawa. Z właściwą sobie erudycją, precyzją i żelazną logiką Sąd Najwyższy wyłożył, z jakich powodów zdecydował o zastosowaniu takiej wykładni. Przede wszystkim trzeba było ratować zapadłe orzeczenia oraz uchronić społeczeństwo przed powtarzaniem procesów
i ponoszeniem wielkich kosztów.

Należy jednak postawić pytanie o odpowiedzialność tych, którzy do tego stanu doprowadzili. Minister sprawiedliwości i podlegli mu urzędnicy, będąc ludźmi honoru, powinni byli niezwłocznie podać się do dymisji albo co najmniej otwarcie i publicznie przyznać się do błędu. Stwierdzenia zawarte w uzasadnieniu uchwały pełnego składu SN są bowiem dla nich druzgocące. Wystarczy zacytować krótki fragment: „Fakty te świadczą o tym, że Minister Sprawiedliwości stworzył zagrożenie dla standardów i wartości podlegających konstytucyjnej ochronie. Podjął działania przy braku poszanowania konstytucyjnej niezależności władzy sądowniczej (art. 173 Konstytucji) oraz marginalizując ustrojową pozycję i konstytucyjne prerogatywy Krajowej Rady Sądownictwa (art. 186 ust. 1 Konstytucji). Należy przypomnieć, że przestrzeganie zasady trójpodziału władz jest nie tylko kwestią ustawodawstwa, ale także praktyki”12.

[/hidepost]