- Ważne pytania
- Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 4(26)/2016, dodano 30 marca 2017.
Iudicium nobile
– szlachetna sędziowska misja
z SSN Jackiem Gudowskim
rozmawiają
[hidepost]
Bartłomiej Przymusiński: Na jakim etapie kariery Pan go poznał?
J.G.: Sędziego Jana Niejadlika poznałem podczas aplikacji. Chyba na pierwszych zajęciach. Kończyliśmy studia w trybie 4-letnim, podzieleni na specjalizacje – karną, cywilną i administracyjną. Ja, ze względu na swoje dość prymitywne zainteresowania, bo byłem studentem prawa „z ulicy” – mówiłem już o tym przy innej okazji – znalazłem się na specjalizacji karnej. Wtedy interesowało mnie to, co w prawie najbardziej ciekawe dla człowieka znikąd – kryminał, tajemnica, sensacja, śledztwo. Byłem młody, czułem głód takich przeżyć i wrażeń, dałem się więc w to wciągnąć i zdawało mi się, że całe życie będę karnistą. Pisałem pracę magisterską z prawa karnego, zdałem wszystkie dodatkowe egzaminy, łącznie z kryminologią, kryminalistyką, medycyną i psychiatrią sądową. Paradoksalnie bardzo mi się to zresztą dzisiaj w mojej „cywilistycznej” pracy przydaje.
No a potem znalazłem się na 2-letniej etatowej aplikacji sądowej. Na pierwszym roku były zajęcia z prawa cywilnego zakończone kolokwium, a drugi rok, poświęcony prawu karnemu, kończył się egzaminem sędziowskim. No i właśnie pierwsze zajęcia z prawa cywilnego przyniosły to olśnienie. Nikt podczas studiów, a miałem wybitnych profesorów, których słuchałem z uwagą – zwłaszcza tych starych, „przedwojennych”, bo wiedziałem, że powoli odchodzą (byli to wielcy cywiliści: Kazimierz Przybyłowski, Jan Gwiazdomorski, Stefan Grzybowski, i nieco młodsi Franciszek Studnicki, Józef Skąpski) – nie wywarł na mnie takiego wpływu, jak sędzia Jan Niejadlik, skromny wykładowca prawa procesu cywilnego. Nie umiem tego do dzisiaj wyjaśnić. Jakoś mnie omamił procesem i przyciągnął; być może pokazał, czemu to całe wkuwane na studiach prawo służy i jak się staje prawem w działaniu. I dopiero to stało się dla mnie pasjonujące.
Potem – oczywiście przez przypadek, bo wszystko w moim życiu było „przez przypadek” – zostałem jego „osobistym” aplikantem. Pozostawałem pod jego skrzydłami przez kilka miesięcy i nasza wieź się pogłębiła. Ufał mi bez reszty. Długo byliśmy obok siebie, blisko, ale zarazem bardzo daleko, bo jak mówiłem był mizantropem i nie był specjalnie otwarty. Łączyła nas jednak więź i ilekroć miałem zakręty zawodowe albo wątpliwości, co dalej zrobić, zawsze szedłem do niego. „Panie sędzio, proponują mi przejście do Naczelnego Sądu Administracyjnego (to były lata 80., wtedy istniał jeszcze ośrodek zamiejscowy NSA w Krakowie), co zrobić?” On na to – jak zwykle szorstko, bo taki miał styl – „Wykluczone!” Albo „Chcą mnie zrobić wizytatorem ds. rodzinnych?” „Absolutnie nie!” I to mi wystarczało. Trafiał w moją intuicję, bo w istocie potrzebowałem tylko jego potwierdzenia.
K.M., B.P.: Była jeszcze jedna osoba, przed chwilą Pan o niej wspomniał…
J.G.: Drugim człowiekiem, który mnie ukształtował, choć już wtedy miałem wyraziście zarysowany profil sędziowski, był prof. Tadeusz Ereciński. Spotkałem go za późno, już tutaj, w Sądzie Najwyższym. Gdybyśmy się spotkali wcześniej, może nakłoniłby mnie, czy raczej sprowokował, do obrania jeszcze innych kierunków rozwoju. A ma zdolność wyzwalania w człowieku ukrytych mocy i talentów… Więc gdyby pojawił się w moim życiu wcześniej, to być może to moje prawnictwo rozwinęłoby się inaczej. Tak czy inaczej niewątpliwie jest człowiekiem, który wpłynął na moje losy w sposób zasadniczy. Wciągnął mnie w piśmiennictwo prawnicze i w działalność paranaukową, jak ją nazywam, bo przecież nie uprawiam nauki, a przynajmniej nie zajmuję się nią zawodowo lub w taki sposób, który uważa się za naukę. Tadeusza Erecińskiego nie mogę jednak nazwać moim nauczycielem, bo wielu rzeczy uczyliśmy się od siebie nawzajem – on był początkującym sędzią, a ja niemal debiutantem na łonie doktryny – ale wyzwolił we mnie wiele różnych utajonych mocy. Do robienia kariery czysto naukowej jednak mnie nie namówił. Wyznaję zresztą zasadę, że w życiu wszystko należy robić we właściwym czasie; wtedy, na początku lat 90., dla mnie to było już stanowczo za późno.
To były te główne „elementy podmiotowe”. Oczywiście było wiele innych osób, które na mnie wpłynęły i którym bardzo wiele zawdzięczam, także w Sądzie Najwyższym, ale przecież trudno je wszystkie dzisiaj wymienić, nawet z okazji jubileuszu. Pamiętam o nich i wielu noszę w sercu.
K.M., B.P.: A elementy przedmiotowe?
J.G.: Niewątpliwie najważniejszy był przełom lat 80. i 90. Stało się wtedy dla sądownictwa bardzo wiele dobrego. Nie jestem człowiekiem „z etosu”; konsekwentnie stroniłem od wszelkiej działalności publicznej, społecznej, politycznej, bo mi to bardzo przeszkadzało w sędziostwie. Byłem i jestem wyznawcą pracy organicznej, robienia wszystkiego co do mnie należy w jak najlepszy sposób, w terminie i jak najlepiej potrafię. Tak się odciska wierność naukom sędziego J. Niejadlika. Wtedy – a byłem wówczas sędzią Sądu Wojewódzkiego w Krakowie z 10-letnim stażem na tym stanowisku – moje skromne zawodowe marzenie kończyło się na stanowisku sędziego sądu apelacyjnego, bo miałem głębokie przekonanie, że takie sądy niebawem powstaną, co zresztą nastąpiło.
Wszystko jednak zmieniły pierwsze demokratyczne decyzje sędziów. One były bardzo ważnym, sprawczym elementem przemian w sądownictwie, mocnym napędem tych przemian. Po kilkudziesięciu latach uśpienia i trwania pod dyktatem władzy politycznej, bo nie tylko w PRL-u, ale także w II Rzeczpospolitej demokracji sędziowskiej nie było, sędziowie zaczęli decydować o sobie, jeszcze nie w takim stopniu, jakiego oczekiwali, ale wpływ na istotne sprawy kadrowe i organizacyjne to było już coś. Powstanie Krajowej Rady Sądownictwa stało się wydarzeniem puentującym demokratyczne inicjacje. Nagle znalazłem się w centrum wydarzeń i do końca sam nie wiem, jak to się stało. Zapewne miałem coś w rodzaju uznania w środowisku, bo przy niemałej konkurencji, bez specjalnych starań, ale przy wsparciu kolegów, zostałem wybrany delegatem zgromadzenia ogólnego Sądu Wojewódzkiego w Krakowie na ogólnopolskie zebranie przedstawicieli. To był pierwszy twór samorządowy, w pełni demokratyczny, składający się wyłącznie z sędziów pochodzących z wyboru. Spośród grubo ponad 100 uczestników tego zebrania wyłoniono pierwszych członków Krajowej Rady Sądownictwa, przedstawicieli sądów powszechnych. Wybrano ich dziewięciu, m.in. mnie.
[/hidepost]