• Ważne pytania
  • Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 4(26)/2016, dodano 30 marca 2017.

Iudicium nobile
– szlachetna sędziowska misja
z SSN Jackiem Gudowskim
rozmawiają

Krystian Markiewicz i Bartłomiej Przymusiński
(inne teksty tego autora)

[hidepost]

Myślę jednak, że mimo wszystko my sędziowie Sądu Najwyższego mamy obraz tego, co się dzieje w sądach powszechnych. Przecież w przeważającej większości jesteśmy jednymi z was, mamy z wami także różne kontakty prywatne. Ponad ćwierć wieku nie ma mnie w sądach krakowskich – wszystko tam się zmieniło, także sędziowie, prezesi, nawet budynki – a pomimo to moja łączność z tymi sądami jest wciąż żywa.

Dobrze znamy problemy sędziów, widać je nie tylko z akt sądowych. Wiemy, że macie wiele pracy i jest ona nie do opanowania. Młodzi sędziowie donoszą o dewiacyjnych zjawiskach, jakie pojawiły się w sądach; zarządzenia nadzorcze, naciski administracyjne, liczne lustracje, nieformalne wytyki, konieczność stałego reagowania na jakieś ponaglenia, krótko mówiąc, biurowy, urzędniczy reżim. Nie tędy droga. Sędzia musi być skupiony wyłącznie na jurysdykcji i mieć luksusowe warunki dla tego skupienia.

K.M., B.P.: Wracam do wcześniejszego pytania. Jak wyglądała praca sędziego w czasie Pańskiej sędziowskiej młodości? Jakie były obciążenia?

J.G.: Za „moich” czasów pracy w jej bezwzględnym wymiarze było oczywiście mniej, bo mniej było spraw i prawo było mniej skomplikowane, ale było jej dostatecznie dużo, by zapełniła cały tydzień sędziego, od poniedziałku do niedzieli wieczór. Każdy sędzia, jak każdy inny człowiek, ma w sobie tyle mocy i tyle czasu na pracę, ile ma. I ten czas, i te moce, były zawsze w 100% zapełnione i wykorzystywane. Różnica dotyczy zaległości, tego „garba”, który stale rośnie. Za moich czasów był dużo mniejszy i rósł wolniej, przez to mniej stresował, ale pracy, tej odczuwalnej przez sędziego, było niemal tyle samo. No i nie zapominajcie Panowie, że nie było wtedy komputerów, baz aktów prawnych, orzecznictwa… Nawet maszyny do pisania bywały luksusem.

Pada pytanie, czy zwężać, ograniczać drogę sądową. Nie wiem, co się pod tym pytaniem kryje. Ono jest niebezpieczne. O zwężaniu drogi sądowej nie może być mowy; nie można obywatelom odbierać tego, do czego się przyzwyczaili, do czego mają prawo i co ściśle wiąże się z ich podmiotowością. Aktualne pozostaje natomiast pytanie, jak ich sprawy szybciej, prościej, skuteczniej rozwiązywać?

K.M.: Są chyba w tej kwestii dwie płaszczyzny. Mamy ok. 15–16 milionów spraw wpływających do sądów. Sądy nie są w stanie ich „przerobić”. Z jednej strony, panuje wśród sędziów przekonanie, że ten system sam się niebawem wykolei, gdy jeszcze przybędą kolejne 2–3 miliony spraw. Z drugiej strony, widzimy, że są obszary, na których nie ma ochrony prawnej.

J.G.: Pasmo drogi sądowej jest generalnie oczywiście za szerokie. Mam na myśli drogę, która prowadzi do sądów państwowych. To zdecydowanie trzeba zmienić, ale jak to zrobić, nie wiem. W Polsce to wielce trudne zadanie. Na świecie stosowane są różne metody regulacji oraz redukcji spraw trafiających do sądów. U nas jest dodatkowy problem wynikający z temperamentu narodowego, którego nie ma w innych krajach i innych nacjach. Niechęć do mediacji, do odruchów i zachowań irenicznych, pieniactwo, kwerulanctwo. Z tym sobie nie radzimy i nie poradzimy. Trudno. Wielowiekowe złogi mentalne, zaniedbania kulturowe i edukacyjne etc. Sądownictwo społeczne też ma u nas złe konotacje. Komisje pojednawcze, sądy społeczne, kolegia – to wszystko źle się kojarzy, źle działało, bo było w przeszłości przesycone rozmaitymi wynaturzeniami. Nie mamy tradycji sędziów pokoju, bo nigdy tego u nas – pomijając okres zaborów – nie testowano. Może teraz się uda. Oby! Ale mam poważne obawy, że słuszna idea polegnie na politycznym froncie. Jak zwykle.

Tak czy inaczej, sądownictwo powszechne musi być odciążone, bo nie wytrzyma tego ciężaru. Sędziowie mają rację. Zawali się z hukiem w którymś momencie, zwłaszcza gdy oprócz dodatkowej liczby spraw dojdzie już się pojawiający przemożny pierwiastek polityki, takiej przyziemnej, krótkowzrocznej, przesyconej partykularnym interesem i chęcią zagarnięcia władzy. Czarno widzę.

B.P.: Może czarno widząc, dostrzega Pan Sędzia jakieś możliwości uproszczenia procedury przy drobnych sprawach?

K.M.: Łącznie z jednoinstancyjnością.

Rozwiązanie problemów sądownictwa wymaga całościowego, systemowego podejścia; współpracy wszystkich i porozumienia ze wszystkimi. Polityczna przemoc nic tu nie zaradzi.

J.G.: Proces cywilny to jest zjawisko wielopodmiotowe – multisubiektywne. Jest sąd, są strony, ich pełnomocnicy i przedstawiciele, inni uczestnicy, istotny jest czynnik państwa i jego imperium, są rozmaite interesy – przede wszystkim prywatne, indywidualne, ale jest także ważny interes publiczny. Między wszystkimi tymi podmiotami i interesami musi być harmonia. Ale o tym nikt nie myśli; przeciwnie, występują i poszerzają się zabiegi antagonizujące. Rozwiązanie problemów sądownictwa wymaga więc całościowego, systemowego podejścia. Współpracy wszystkich i porozumienia ze wszystkimi. Polityczna przemoc nic tu nie zaradzi. Niezbędne jest zespolenie systemu wymiaru sprawiedliwości i uczynienie go wydajnym w każdym jego przejawie. Samo zmniejszenie liczby sądów i szczebli – o czym się dzisiaj mówi – niczego nie naprawi; przeciwnie, spowoduje kolejne, poważne problemy. Nie przyspieszy postępowań ani nie zwiększy poziomu zadowolenia obywateli. Doprowadzi natomiast do „ubezwłasnowolnienia” sędziów, skłócenia ich, oderwania ich od obszarów jurysdykcyjnych i uczynienia dyspozycyjnymi. Mam nadzieję, że sędziowie to dostrzegają i nie dadzą się uwieść towarzyszącej tym zamiarom ułudzie awansu.

Nie jestem więc zwolennikiem przebudowy ustroju sądów, bo wszystkie próby w tym zakresie zostały już przeprowadzone i nigdy nie przyniosły rezultatu. Jestem natomiast za upraszczaniem procedur w sprawach drobnych, upraszczaniem do bólu, niemal za powrotem do sądzenia w jego pierwotnym znaczeniu.

[/hidepost]