- Mowa prezesowa
- Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 2(8)/2012, dodano 1 sierpnia 2012.
Parkinson, Peter i… ja
Sędziowie mają ostatnio sporo powodów, aby narzekać, że są źle traktowani przez inne władze, lekceważeni, że obniża się ich rangę. Należałoby się zastanowić, czy sami nie przykładamy ręki do tego dzieła. W jakim zakresie sędziowie sami podcinają gałąź, na której siedzą, i w jakim zakresie sami sobie wzajemnie zatruwają życie. I po przemyśleniu trzeba dojść do wniosku, że nie mamy się czym chwalić.
Wyjść można od ostatniej wielkiej zmiany PrUSP, przeforsowanej wbrew woli wszystkich środowisk prawniczych. Powstawała ona w zaciszu Ministerstwa Sprawiedliwości na przełomie lat 2008 i 2009, w tajemnicy przed sędziami. Na czele zespołu stał wiceminister, sędzia WSA. Kierował pisaniem projektu z błogim przeświadczeniem, że jego samego zmiany nie dotkną, bo nie jest sędzią sądu powszechnego. Gdy odszedł z resortu do NSA, jego miejsce zajął inny prawnik z tytułem sędziowskim, sędzia sądu powszechnego. Został jednak szybko powołany na sędziego WSA, przy czym nie ukrywał, że zmiany PrUSP dzięki temu będzie promował „bezstronnie”, nie będąc sędzią sądu powszechnego. Było to przyznaniem wprost, że jest to ustawa skierowana przeciwko sędziom sądów powszechnych. Ale przecież ten projekt ustawy pisali, niestety, sędziowie. Politycy, gdy krytykowaliśmy ustawę w Sejmie, odpowiadali: – Przecież to wy, sędziowie, sami te przepisy proponujecie! – Sędziowie? – Tak! Z waszego ministerstwa!
Kluczowe jest tu słowo: ministerstwo. Owszem, z ministerstwa, ale czy z „naszego”? Ilość sędziów oddelegowanych do Ministerstwa Sprawiedliwości idzie w setki. Jednak łatwo zauważyć, że sędziów tych można podzielić na dwie kategorie, oczywiście z pewną „grupą przejściową”. Jedni to prawdziwi sędziowie. Drudzy to sędziourzędnicy z tytułami sędziowskimi.
Prawdziwy sędzia nie przestaje być sędzią nawet w ministerstwie, chociaż zgodnie z ostatnimi poglądami konstytucjonalistów, które znalazły odzwierciedlenie w ustawie, przestaje orzekać. Ma sędziowski sposób myślenia. Wie, że jego praca ma służyć wymiarowi sprawiedliwości, czyli sądom, a nie ministerstwu. Toteż pełni służbę w taki sposób, aby był z niej pożytek dla sądów. Gdy ma za zadanie opracować nowe przepisy – pisze je tak, aby usprawnić sądy. Gdy współpracuje z sądami – pamięta o zasadach niezawisłości oraz potrzebach i możliwościach sądów. A przede wszystkim ma na uwadze, że kiedyś do sądu wróci i wszystko, co pracując w ministerstwie popsuje, obróci się przeciwko niemu, gdy znowu usiądzie na sali. Koledzy wówczas powiedzą: sam to przecież zrobiłeś, sobie i nam, teraz masz, czego chciałeś.
Ale jest, niestety, drugi gatunek. Sędzia zurzędniczały, któremu część umysłu służąca do orzekania, od lat nieużywana, dawno już zanikła. Pozostała tylko część służąca do myślenia urzędniczego. Taki sędziourzędnik nie czuje już żadnej więzi z sądem. Jest funkcjonariuszem ministerstwa, tworu istniejącego dla samego siebie, do którego sądy są tylko uciążliwym dodatkiem: potrzebnym po to tylko, aby było kogo kontrolować, dyscyplinować, sprawdzać, ganić.
Taki właśnie sędziourzędnik potrafi pod koniec dnia pracy wysłać do sądów faks: proszę przedstawić w nieprzekraczalnym terminie do jutra, do godziny 10.00, szczegółowe dane statystyczne o sprawach rodzaju X. Podpisano: Ja, Ministerstwo. Nie ma dla niego znaczenia, że takich danych w statystykach nie ma i że w sądzie trzeba przejrzeć wszystkie repertoria, a może i w akta z kilku lat pozaglądać, aby dane zebrać. Sąd istnieje dla niego nie po to, aby rozpoznawać sprawy, tylko po to, aby Jemu przedstawiać dane. On zaś będzie je zbierał, przetwarzał, odkładał na półkę, gdzie przykryje je kurz i ta chwalebna działalność wykaże, jak bardzo jest potrzebny w ministerstwie. Bo któż by inny to wszystko zrobił?