• Varia
  • Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 1(47)/2022, dodano 29 sierpnia 2022.

Zapiski wolontariusza (marzec 2022 r.)

Grzegorz Kurdziel
(inne teksty tego autora)

Dworzec kolejowy, Wrocław, 13.3.2022 r.

Niedzielne popołudnie. Wczoraj odpoczywałem w domu. Wracam na dworzec. Wyznaczam sobie granice dyżuru tłumacza do 6 godzin, bo w domu jednak czeka pies. W wolontariacie jest coś niepokojąco uzależniającego, chcę jeszcze i jeszcze. W uszach kołaczą mi się rady przyjaciół: „Nie wolno zatracić się w pomaganiu. Trzeba umieć pomagać i przede wszystkim należy zadbać o siebie, zatroszczyć się o własne potrzeby. To jak w samolocie gdy wypadają maski tlenowe, rodzic najpierw powinien założyć maskę sobie, a dopiero potem dziecku”. Dojeżdżam do dworca kolejowego wyspany, nakarmiony pysznościami przez rodziców. Z poczuciem, że niczego mi nie brak.

***

Pobieram identyfikator tłumacza i od razu zostaję skierowany na peron, gdzie spotykam Swietłanę, ekspedientkę z mojego sklepiku osiedlowego, Ukrainkę, która wypytywała mnie dwa dni temu o wolontariat. Oto i sama przyszła, po cało-sobotnim dyżurze w pracy. „Jestem tu od rana” – mówi z entuzjazmem. Jest w dobrym nastroju, dużo żartuje. Przechodzimy na ty”, choć trudno jej przestawić się z modelu relacji ekspedientka – klient „Żabki” i jeszcze parokrotnie zwraca się do mnie per „Pan”.

***

„Uwaaaaaaagaaaaa Pooooooooociooooooooąg!” – krzyczy ile sił w płucach jeden z koordynatorów. Na peron wtacza się intercity z Przemyśla. Odbieram większe pakunki od wysiadających z „mojego” wagonu. Głowa za głową wysiada z pociągu i znika w tłumie. Wszyscy potrzebujący otrzymują pomoc przy wysiadce. Nie liczy się narodowość, a tylko wielkość walizek utrudniająca przeskok z wagonu na peron, tamująca płynność wysiadania.

***

Kobieta koło 50-tki z wyraziście pomalowanymi na czerwono ustami zwraca się o pomoc dla siebie i rodziny. Ustawiam ich siódemkę wraz z wieloma bagażami pośrodku peronu, z dala od torów. Trójka dorosłych i czwórka dzieci. Chcą dostać się do Pragi, a docelowo do Karlovych Warów. Najlepiej od razu i bezpośrednio. Dojechali do Wrocławia, bo ktoś ich poinformował, że do Pragi właśnie stąd najdogodniej się dostać. Ustalam w internecie, że od 1 marca do 30 kwietnia z powodu remontu trakcji połączenia z Wrocławia do Pragi są wstrzymane. Mogą próbować autobusem, ale gdy zliczam sumę za bilety dla siódemki, tylko łapią się za głowy. Pozostaje więc opcja bezpłatnego pociągu. To parę godzin czekania. No i muszą jechać z powrotem na wschód, do Ostrawy, gdzie mają przesiadkę. Dziś rano wjechali do Polski. Ich poprzedni pociąg na odcinku między Lwowem a granicą został ostrzelany. Widzieli też rakiety prujące niebo. Myśl o poruszaniu się „nazad”, w kierunku Ukrainy, wywołuje u przybyszów nieudawaną histerię. Lamentują tylko dorośli. Dzieci zdają się nie rozumieć sytuacji. Tłumaczę ze spokojem, jak najłagodniej, że we Wrocławiu jak i na terenie całej Polski, także na wschodzie, jest bezpiecznie i żadne rakiety ich tu nie dopadną. Swietłana potakuje, uśmiecha się i kładzie rękę na ramieniu kobiety z wyrazistymi ustami. Uspokajają się nieco dopiero, gdy mrużę jedno oko i, lekko się uśmiechając, mówię, że gdyby było inaczej, to tutaj już nikogo z nas wolontariuszy by nie było i wszyscy ze wschodu Polski, jak i my tutaj ucieklibyśmy na zachód. Na ich twarze powoli napływa odprężenie. Wraz ze Swietłaną i jeszcze jednym wolontariuszem zabieram walizki i prowadzę rodzinę do poczekalni dla rodzin z dziećmi, znajdującej się na piętrze dworca. Ze zgiełku, chłodu, ostrego światła dworcowego i wielkiej przestrzeni wchodzimy w zaciszne, przyciemnione i ciepłe wnętrze noclegowni, udostępnione zaledwie przed kilkoma dniami przez BWA, które prowadziło tam miejską galerię sztuki. Pomieszczenie przedzielono parawanami z białego płótna na prostokątne boksy, każdy o powierzchni trzech legowisk wyposażonych w materace, koce, kołdry i poduszki. Wolontariuszka opiekująca się noclegownią cudem znajduje trzy wolne boksy obok siebie. Zostawiam całą rodzinkę, informuję gdzie jest toaleta i namioty z bezpłatnymi gorącymi posiłkami i napojami. Zabieram w stronę kas Czerwonoustą, trzymającą za rękę około 10-letniego syna, przecierającego zamykające się z niewyspania oczy. „Mieliśmy do Wrocławia bezpłatne bilety. Ale bez gwarancji miejsc. Było bardzo dużo pasażerów. Przeganiali nas z miejsca na miejsce w tym pociągu, bo nie mieliśmy miejscówek.” – skarży się matka. Kolejka do kas snuje się długim zawijanym wężem. W końcu odbieram siedem bezpłatnych biletów. Pytam, czy mają gwarancję miejsc. Kasjer zaprzecza głową i rozkłada ręce: „A czego się pan spodziewał, proszę spojrzeć za siebie” – i kieruje nos w stronę tłumu kolejkowiczów. Odchodzę od kas i zastanawiam się, jak przekazać Czerwonoustej informację o braku miejscówek. Mówię krótko i zdecydowanie, że gwarancji miejsc nie ma, nie można jej nijak zdobyć „i wsio”. Rozumie. Nie narzeka. Jest pogodzona. Odprowadzamy kobietę do noclegowni. W drodze powrotnej jeszcze proszę ochotniczkę z WOT o obudzenie całej rodzinki na 40 min przed odjazdem pociągu do Ostrawy, bo mam wrażenie, że mogą przespać odjazd.

***

Namawiam Swietłanę na krótki spacer na dworzec autobusowy, bo mamy jeszcze 30 minut czekania na podróżnych z kolejnego pociągu z Przemyśla. Chcę sprawdzić, czy czegoś tam nie potrzeba i jeszcze jedną rzecz. Gdy dyżurowałem na autobusowym dwa dni wcześniej, podeszła do mnie zatroskana dziewczyna. Jakiś nieznajomy poprosił ją, by popilnowała mu przez 10 minut olbrzymią walizkę z plecakiem. Po 40 minutach mężczyzna wciąż nie wracał, a jej zaraz odjeżdżał autobus i nie wiedziała, co ma robić. Nie znała nawet imienia właściciela walizki. Potrafiła tylko opisać go jako wysokiego szczupłego faceta z lekko zaczerwienioną twarzą. Ochrony ani policji już nie było. Odebrałem od niej wtedy wraz z pozostałymi wolontariuszami tę walizkę i postawiliśmy ją za filarem. Dziś, po dwóch dniach, okazuje się, że walizka z plecakiem nadal sobie stoi w tym samym miejscu. Jej właścicielem mógł być każdy: napity podróżny, zapominalski, ktoś, kto wybrał porzucenie bagażu i zabranie się ostatnim autobusem, albo rosyjski dywersant (czemu nie?) Wprawdzie bagaż przez 48 godzin nie wybuchnął, ale jednak… Podchodzę do pracownika ochrony dworca autobusowego i zgłaszam mu sprawę bezpańskiego bagażu, opowiadając całą historię. Wzrusza ramionami i nie podejmuje żadnych działań. „Jeśli wybuchnie, to pan stoi najbliżej” – mówię mu na odchodne, zdenerwowany kompletną biernością służb dworca autobusowego.

***

Idziemy na peron. Dołącza koordynator wolontariuszy, który opowiada, że „na Ukrainie”… (Ludzie! Przyimek „na” brzmi tu strasznie protekcjonalnie, wręcz kolonialnie! Używajmy zwrotu „W Ukrainie”! Tak samo jak w Niemczech, w Polsce. Ukraina to niepodległe, suwerenne państwo, a nie jakieś ziemie niczyje!) … w mniejszych miejscowościach nie ma żadnej pracy ani możliwości rozwoju, inaczej niż w Polsce, i dlatego Ukraińcy nie chcą się kwaterować u nas w mniejszych ośrodkach. A ponieważ większe miasta są już mocno nasycone Ukraińcami, ci wolą jechać dalej, do Niemiec, Francji…

***

Robimy sobie ze Swietłaną przerwę na herbatę. Jest godzina 21:00. Siedzimy w Cafe Stacja Dialog i żartujemy z innymi wolontariuszami. Dwaj z nich mają koloratki. Nagle Swietłana sobie uświadamia, że od śniadania nic nie jadła. Wyganiam ją do domu. Tam czeka na nią narzeczony. Już do niej dzwonił wcześniej z pytaniem, czy w ogóle pamięta, że ma dom i czy zamierza do niego wracać. Jest maszynistą składów towarowych. Wozi ostatnio na wschodnią granicę jakieś specjalne transporty, ale nic jej o nich nie może powiedzieć.

***

Wychodzę do hali dworcowej, mijam duże plastikowe pudło z zabawkami, nad którym z każdej strony pochylają się uwieszone na jego krawędziach szkraby. Z naprzeciwka zbliża się młody Ukrainiec. Do wniosku, że jest to kontuzjowany wojownik, skłania mnie kolor khaki jego całego ubrania, świadczący o tęsknocie za mundurem, głowa ostrzyżona na grubość zapałki, wreszcie kuśtykanie na prawą nogę. Ma zaciętą minę. Porusza się nienaturalnie drobnymi, aczkolwiek szybkimi krokami. Stara się nie pokazywać, że każdy krok okupuje dużym bólem. Zdradza go tylko pot na czole, osobliwie zjawiskowy w mroźnej dworcowej atmosferze.

***

Wiele rodzin z dziećmi przesiaduje godzinami w hali dworca. Są zmęczeni podrożą, straumatyzowani ukraińskimi wspomnieniami z wojny, bierni, zastygli, jakby zawieszeni w czasie i przestrzeni, przycupnięci przed kolejnym etapem drogi. Sami nie proszą o pomoc. Trzeba do nich podejść, zaproponować, poinformować, zapytać, czego im trzeba. Pomyśleć za nich.

***

Oto pani w wieku około 60 lat. Stoi w najbardziej hałaśliwym i tłumnym miejscu dworca – na wprost wejścia do sztabu wolontariatu. Kołysze wózkiem niedawno otrzymanym w punkcie pomocy. W wózku maleństwo – śpi – co w tym zgiełku zakrawa na cud. Obok na dworcowym siedzisku dwoje dzieci w wieku 5 i 7 lat. Ich pociąg na zachód odjeżdża za parę godzin. Proponuję, by poszli do spokojnej noclegowni. Pani odpowiada, że jej córka – matka całej trójki – poszła kupić bilety. Biegnę do noclegowni sprawdzić, czy rodzina Czerwonoustej została na czas obudzona. Okazuje się, że tak i że przed chwilą zwolnili miejsca. Wracam do pani z wózkiem. Mówię, że mam dla nich super spokojne miejsce do przeczekania. Pójdą, ale córka jeszcze nie wróciła z biletami. Po chwili w końcu się pojawia, ale przynosi dla całej rodziny miski parującej zupy. Jedzą na stojąco. Staję w pewnej odległości, odwracam się bokiem i udaję, że wpatruję się w telefon, by nie poczuły się popędzane, choć w myślach wymawiam zaklęcia zaklepujące miejsca w noclegowni dla całej piątki. W końcu babcia podchodzi do mnie, kładzie mi rękę na ramieniu i mówi, że są gotowe. Zaklęcia działają i miejsca zastajemy wciąż wolne. Pytam się matki maleństwa o jego wiek. „Trzy miesiące?” – strzelam. „Dwa” – odpowiada.

***

Wracam do domu. Przekroczyłem swój limit dyżuru jedynie o pół godziny. Pilot do garażu nie działa, zamarzł w kieszeni kurtki na dworcu. Pies skacze z radości. Pora na długo i obustronnie wyczekiwany spacer.

* Sędzia Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Śródmieścia.

Strona 2 z 212