• Varia
  • Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 2(44)/2021, dodano 25 sierpnia 2021.

Mirosław Filipowicz. Wspomnienia z lat 1939–1980. Spisane w latach 1981–19821

Do pierwszej konfrontacji między Solidarnością a administracją rządową doszło na tle wolnej soboty. Postanowiliśmy, mimo pogróżek o potrąceniu dniówki, niekiedy o zwolnieniu, nie przychodzić tego dnia do pracy. I mimo wezwań telefonicznych, a nawet „kurierów” odwiedzających opornych, pozostaliśmy (członkowie Solidarności) w domu. No i nic się nie stało. Jeśli chodzi o sędziów, to wyjaśniono „czynnikom”, że mają oni nienormowany czas pracy i jeśli tego dnia nie mają rozpraw, mogą do pracy nie przychodzić. Pracowników administracji usprawiedliwiono chorobami, chorymi dziećmi czy ważnymi sprawami do załatwienia. Prezesi nie chcieli zadzierać z załogą. Możliwe, że po cichu byli po naszej stronie. Władza mówiła o odmiennym charakterze pracy sędziów, o jej usługowej funkcji dla społeczeństwa i praworządności. Argumenty te wraz z subtelnymi naciskami miały nas skłonić do zaniechania akcji strajkowych i innych aktów solidarności z robotniczym sprzeciwem. Pamiętam, jak z okazji jakiegoś strajku MKZ5 zalecił nam, by nie strajkując, wyrazić solidarność ze strajkującymi poprzez oflagowanie sądu. Nasi wywieszali flagi, które następnie zdejmowali prokuratorzy i „pełnomocnicy” administracji sądowej. Po wielu gorących rozmowach doszło do kompromisu: oflagowano hol sądowy. Flagi widzieli wszyscy klienci sądu, a nie widziały ich „czynniki”. Generalnie Solidarność sądowa bardziej istniała, niż działała, ale samo jej istnienie miało duże znaczenie, bo tylko w nielicznych organach władzy ludowej potrafiła się ona zagnieździć.

Pierwszą, a jak się później okazało także ostatnią, jaskółką odnowy w sądach były wybory prezesa sądu wojewódzkiego. Upadł wprawdzie projekt, żeby wybierali wszyscy sędziowie, ale prawo to przyznano sędziom wojewódzkim.

Kandydatów było czterech: twardogłowy z ramienia POP, twardogłowy ze związku autonomicznego, członek Solidarności i czwarty, którego można określić jako „niezdecydowanego” (to jest: popieram Solidarność jako związek zawodowy, ale mam do niej zastrzeżenia jako do opozycji politycznej). Człowiek autonomiczny, sławny później z procesów politycznych przeciw Solidarności, cofnął swoją kandydaturę, słusznie podejrzewając, że uzyska jeden głos – własny. W pierwszym głosowaniu odpadł nasz kandydat; otrzymał dokładnie siedem głosów (wszyscy członkowie Solidarności). Gdy na placu pozostali twardogłowy i chwiej, zdecydowaliśmy, nie było dla nas alternatywy, że głosujemy na chwieja. To zaważyło o jego wyborze na prezesa. Po grudniu 1981 r. okazało się, że był on nie tylko chwiejny, ale i tchórzliwy, ale to już inna sprawa. Wybory nie przerwały okresu bezkrólewia. Akt nominacji ministerialnej dla prezesa elekta jakoś dziwnie się spóźniał. Okazało się, że nadal obowiązuje „nomenklatura”, a KC długo zastanawiało się nad akceptacją „naszego” prezesa, mimo tego, że był on już przed kilku laty prezesem mianowanym i politycznie akceptowanym. Jasno było widać, że jedyną jego wadą było to, że został wybrany, a nie „namaszczony” przez partię. Fakt ten miał, jak sądzę, zasadnicze znaczenie dla jego późniejszej działalności. Będąc politycznie nieco podejrzanym, musiał ciągle dbać o zaufanie rządzących dla trwania na stołku prezesa.

Byłem zaskoczony głosowaniem – dlaczego na naszego kandydata nie głosował nikt spoza Solidarności, mimo że wielu wyrażało swoją sympatię dla związku. Konformizm? Wolę wierzyć, że wynikło to z osobistych powiązań czy animozji.

Wprowadzenie stanu wojennego stworzyło nową, rzec można dramatyczną sytuację w sądownictwie. Od lat 40. aż do 1956 r. sprawy polityczne poddawane były właściwości sądów wojskowych. Obecnie większość z nich przekazano sądom powszechnym. Oznaczało to, że teraz my będziemy sobie brudzić ręce, skazując tych, z którymi łączyła nas wspólna idea odnowy.

Nie miałem wyboru, musiałem odejść z sądu. Wprawdzie nas, cywilistów, zapewniano, że nie zostaniemy włączeni do orzekania w sprawach karnych, ale ja temu nie wierzyłem. I niebawem okazało się, że miałem rację – nie mogło być w sądzie grupki sędziów nieupapranych w błocie. Nikt nie może mieć czystych rąk. Niezależnie od indywidualnych postaw odium spada na sądownictwo jako całość. Dlatego samo tylko pozostanie w takim sądownictwie oznaczałoby uczestnictwo w dławieniu Solidarności.

Pierwszym krokiem po 13.12.1981 r. było ideowe przygotowanie sędziów do nowych zadań, a konkretnie odcięcie ich od Solidarności. Oznaczało to oficjalne odżegnanie się członków Solidarności od jej „ekstremalnych” żądań. Operację tę przeprowadzono w sposób mniej lub bardziej taktowny, zależnie od poziomu prezesa. Niektórzy żądali wprost podpisywania lojalki. Inni, jak np. nasz prezes, poprzestawali na rozmowach indywidualnych. Wystarczyło bąknąć coś krytycznego na temat ekstremy w Solidarności, by zaliczyć test.

Strona 2 z 3123