- Ważne pytania
- Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 3(13)/2013, dodano 22 listopada 2013.
Trzeba się umieć postawić
z prof. Ewą Łętowską,
rozmawiają
B.P.: Pani Profesor, czy można o takich umiejętnościach w stosunku do konkretnego sędziego powiedzieć: „Pan te umiejętności ma i nie mam uwag”, albo „Pan te umiejętności ma, ale mam uwagi”? Tutaj nawiązuję do projektu rozporządzenia w sprawie formularzy ocen, który tego rodzaju ocenę przewiduje.
E.Ł.: Oczywiście rozumiem konieczność parametryzacji, ale… Ważenie racji i werbalizacja ważenia tych racji jest diabelnie trudna. Co to znaczy, że ktoś jest na poziomie średniej, a inny poniżej średniej? A im bardziej to rozbudujemy, tym bardziej będzie to niemądre. Te narzędzia mogą mieć charakter pomocniczy. Natomiast nic nie zastąpi normalnej, odpowiedzialnie napisanej oceny pod jednym warunkiem: że ten, co ją pisze – Prezes – będzie chciał ją napisać rzetelnie. Bo znowu macie z jednej strony pozornie zobiektywizowane wypełnianie tabelek, ale z drugiej strony – Prezesa, który musi to napisać. Pisuję recenzje w przewodach kwalifikacyjnych w nauce, i wiem, jakie to jest trudne. Jak się ma kilkunastu sędziów do oceny , zapewne będzie to sztampa. Założę się, że się wszystko mieściło w średniej. Środowisko wie, kto jest dobrym sędzią, a kto złym. Kto jest odważnym sędzią i nieodważnym sędzią? Bo ja doskonale wiem, kto jest dobrym naukowcem, kto jest złym i środowisko też to cudownie wie, tylko nie chce tego głośno powiedzieć. Myślę, że w sądach jest podobnie.
B.P.: Sądzę, że ta wiedza jest pewnie większa u sędziów II instancji.
E.Ł.: Zapewne, ale i właśni koledzy doskonale wiedzą. To przecież widać z zachowania, to widać ze sprawności orzekania, widać z wielu rzeczy, tylko naszym problemem jest, jak tę wiedzę intuicyjną przełożyć na oficjalny system oceniania. Parametryzacja jest ucieczką przed odpowiedzialnością. Komitet Nauk Prawnych wyznaczył mnie do komisji egzaminacyjnej w egzaminach organizowanych przez Ministerstwo Sprawiedliwości dla radców prawnych. Wiceminister Sprawiedliwości, Michał Królikowski (także pracownik naukowy) w piśmie skierowanym do Komitetu szczegółowo wyłuszczał czegóż to ten kandydat do tej komisji nie musi mieć w swoim bagażu życiowym. No więc, ponieważ to i owo w tym bagażu mam, powołali mnie do tej komisji. Już, już się umawiam na terminy posiedzeń, ale coś mnie tknęło i pytam, jakie są względem mnie oczekiwania, czyli jakie są moje obowiązki? Ta Pani z Ministerstwa mówi: „no, Pani będzie pilnowała, żeby oni nie ściągali”. Osłupiała, mówię: „no to też oczywiście, ale niezależnie od tego, to może mi Pani powie, czym ja mam się tam zajmować?” – „Później Pani przyłoży ten szymel i zliczy Pani to wszystko (…)” Ja jej na to wpadam w słowo: „i później się podpiszę tymi wszystkimi moimi tytułami i wszystkimi moimi honorami, żeby uwierzytelnić ten wspaniały akt?” Okazało się, że nie ma wpływu na pytania, odpowiedzi są też gotowe, brak jakiegokolwiek osobistego kontaktu ze zdającymi (tylko to pilnowanie). Za to – podobno – dobrze płacą… Tak sobie myślę, i to powiedziałam mojej rozmówczyni: „dobrze, że się za to płaci, ale jeśli się płaci dużo, to dużo za dużo, jak na to, czego się od człowieka oczekuje, a jak mało, to grubo za mało, jak za tę hańbę, na którą się człowiek naraża. Bo tu chodzi o to, żebym ja swoimi tytułami i autorytetem podpisała szymel. Być może jest to nawet porządny egzamin, ale na pewno nie wymaga mojej wiedzy. Wymaga uczciwej sekretarki lub woźnego. Do pilnowania sali”. W swoim czasie to był normalny egzamin, sporządzało się pytania, rozmawiało ze zdającymi. Słusznie zatem, że się brało ludzi doświadczonych spoza środowiska, żeby nie było jakichś koteryjnych uwarunkowań i dlatego wpisano do rozporządzenia, iż ma uczestniczyć ktoś z nauki. Tyle, że to inny egzamin. Otóż dla mnie jest to ślad, że właśnie takie rozporządzenia powstają w sposób zupełnie wydumany, oderwany od realiów. Obawiam się, że takie same działanie stoi za zrobieniem teraz tego sędziowskiego arkusza ocen. Ciągle, z uporem maniaka wracam do myśli, że funkcjonowanie w jakimkolwiek aspekcie wymiaru sprawiedliwości nie da się wyłącznie sparametryzować na „za lub przeciw”, że oceny nie mogą być zerojedynkowe. Ważenie ocen jest sytuacyjne, ma zawsze rozmyte kontury, jest niesłychanie trudne do opisania i werbalizacji. A przy niewysokich kompetencjach pisarskich absolwentów prawa – szczególnie trudne. I dlatego to, co jest wyzwaniem teraźniejszości – proporcjonalność, sytuacyjność, umiejętność wyważenia wieloczynnikowego wpływu na ostateczną decyzję o sądzeniu, to wszystko nas stawia w bardzo trudnej sytuacji. Stąd pewno te parametryzacje ocen. Można się za tym schować, jak za parawanem. Zwalnia z trudu odpowiedzialności ważenia oceny i opisania tego procesu.
K.M.: Jak Pani Profesor postrzega ostatnie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego dotyczące tzw. małych sądów i wynagrodzeń sędziowskich?
E.Ł.: Gdybym w tej sprawie orzekała, z pewnością znalazłabym się w gronie tych, którzy złożyli zdania odrębne. Tu nie chodzi nawet o to, aby minister sprawiedliwości nie miał żadnej możliwości ingerowania w strukturę sądów, ale żeby nie robił tego jednoosobowo i – w gruncie rzeczy – arbitralnie. Uzasadnienie po prostu nie „chwyta byka za rogi”. W kółko powtarza się tam myśl, że wzorce konstytucyjne (art. 176 i 180) nie wykluczają wkraczania władzy wykonawczej (minister sprawiedliwości) w kształtowanie ustroju sądów powszechnych. Natomiast niewiele tam się mówi i uzasadnia, dlaczego akurat takie wkroczenie, jakie było przedmiotem zaskarżenia, jest proporcjonalne i uzasadnione sytuacyjnie. Tę kwestię sygnalizują wszystkie zdania odrębne, sędziów Wojciecha Hermelińskiego, Teresy Liszcz, Andrzeja Wróbla i Marka Zubika. W mojej ocenie w pełni ma rację sędzia Liszcz, gdy uważa, że przepis Konstytucji o podziale władz (art. 10) powinien być przez Trybunał traktowany jak samodzielny wzorzec kontroli konstytucyjnej. I rozważając konstytucyjną dopuszczalność wkroczenia przez władze wykonawczą w kształtowanie struktur trzeciej władzy, Trybunał powinien zająć się analizą dynamicznego wpływu różnych stopniowo mnożonych nadzorczych i kształtujących kompetencji ministra wobec sądów. Bo to jest tak, jak w słynnych rozumowaniach scholastycznych: ile włosów trzeba wyrwać komuś, aby móc go nazwać łysym. Jeden, dwa, dziesięć włosów – nie robi różnicy. Ale w końcu, po wyrwaniu jednego, kolejnego włosa, już niesposób kwestionować łysiny. Pamiętam podobny problem na tle oczywiście bezasadnej kasacji w sprawach karnych: brak jawności, jaki powiększały kolejne nowelizacje upraszczające orzekanie i uzasadnianie w takich sytuacjach, prowadziły do jakościowego skoku, decydującego o niekonstytucyjności. W orzeczeniu, o którym mówimy, zabrakło w ogóle rozumowania sprawdzającego, ile i jakich trzeba kompetencji egzekutywy wobec judykatywy, aby wydrążyć z gwarancyjnego znaczenia separację władzy sądowniczej od pozostałych władz. Sędzia Wróbel trafnie zarzuca zapoznanie przez wyrok związków między art. 10 i 173 Konstytucji. Tej kwestii po prostu w ogóle w uzasadnieniu nie podjęto. Jest to ogromna szkoda, bo niezależnie od rozstrzygnięcia tej konkretnej sprawy, zaprzepaszczono szansę wypracowania ogólniejszego poglądu i doprecyzowanie zasady podziału władz na styku egzekutywa-judykatywa.