• Temat numeru
  • Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 3(37)/2019, dodano 4 listopada 2019.

Akcja szkalowania sędziów zorganizowana w Ministerstwie Sprawiedliwości

Gdzie jest wasza niezawisłość?

Michał Bober*

Pytanie tytułowe uparcie wraca do mnie od kilku już lat, przy czym krąg adresatów tego pytania jest bardzo szeroki. Z czasem zacząłem dostrzegać, że adresatami tego pytania stają się bardzo konkretni sędziowie, których postępowanie diametralnie różni się od tego, jak ja sobie zawsze wyobrażałem niezawisłość sędziowską. Tak też chęć postawienia tego pytania wiąże się przykładowo z konkretnym zachowaniem członka organu pełniącego funkcję Krajowej Rady Sądownictwa (a może jeszcze wówczas kandydata do tego organu), gdy poklepywał się po plecach z pewnym ważnym politykiem. Sędzia poklepujący się po plecach z politykiem to takie symboliczne zerwanie z niezawisłością. Tak to odczułem. Jakiś czas potem inny członek tego organu żartem przyrównał pewnego polityka do generała, określając swą pozycję jako osoby służącej pod rozkazami tegoż generała. Wydaje mi się, że poczucie humoru mam właściwe, dystans też, jednak jakoś mnie ten „żart” nie rozbawił. Znów przeszło mi natomiast przez myśl to samo pytanie. Pytanie to wracało do mnie jak bumerang, gdy widziałem dwóch członków tego organu „przybijających żółwika” po przegłosowaniu odpowiadającego im stanowiska, gdy czytałem ich sztubackie wpisy na Twitterze w korespondencji z niejakim KastaWatch, a wcześniej, ze znaną bohaterką tzw. afery hejterskiej. Mógł­bym tak wymieniać i wymieniać, ale po co? Szczytem było utożsamienie się przez sędziego w trakcie pewnego wywiadu wprost z formacją polityczną.

Zanim jednak wskażę, do czego zmierzam, chciałbym się podzielić z Czytelnikiem tym, w jakich realiach kształtowałem swoje wyobrażenie o niezawisłości sędziego. Nie chcę się tu jednak mierzyć z definicją pojęcia, ani prowadzić teoretycznych czy praktycznych rozważań na wielu różnych płaszczyznach dotykających istoty pojęcia i jego gwarancji. Są to wyłącznie moje osobiste refleksje oparte na różnych doświadczeniach życiowych, zawodowych.

Z pojęciem niezawisłości zetknąłem się już w wieku dorosłym. Od dziecka jednak obserwowałem postawy prawników. Wychowałem się w prawniczej rodzinie. Do domu moich rodziców przychodzili koledzy prawnicy reprezentujący wszystkie profesje. Czasem służbowo, czasem prywatnie na brydża czy na spotkania towarzyskie. Częstokroć przysłuchiwałem się rozmowom, zaś jako nastolatek czasem w nich uczestniczyłem. Były to trudne lata schyłku lat 70. ubiegłego wieku, pierwszego przełomu 1980/81, potem jeszcze trudniejsze – czasu próby. Poznałem wielu prawników przyzwoitych, wspaniałych, gdyż tacy przeważnie byli gośćmi w mym domu rodzinnym. Choć pojęcie niezawisłości nie było mi wówczas znane, byłem zawsze pewien, że każdy z nich miał i pielęgnował gen przyzwoitości, który – co dziś już wiem – jest elementem tego pojęcia. Każdy z nich z powodzeniem mógłby zasiąść i wtedy, i dziś, za stołem sędziowskim. Wielokrotnie jednak miałem okazję słyszeć o postawach diametralnie różnych. Nie tylko serwilistycznych. Postawach znamionujących brak przyzwoitości, a nawet skłonność do świństw. Gdyby nazwiska tych osób podstawić pod nazwiska domniemanych bohaterów obecnej afery hejterskiej, pasowałoby jak ulał, zaś ja miałbym głębokie przekonanie o tym, że byliby do tego zdolni.

W drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku uczęszczałem na studia prawnicze, które ukończyłem w wolnej Polsce, w 1991 r. Zanim jeszcze ona nadeszła, miałem zajęcia z procedury administracyjnej z cudownym asystentem, niewiele starszym ode mnie, dziś Profesorem UG. Był to człowiek, który uczył nas nie tylko przedmiotu, ale też tego, co najważniejsze – jaki powinien być prawnik. Zajęcia pozornie z procedury administracyjnej, miały w praktyce wymiar dodatkowych zajęć z etyki. Dość powiedzieć, że były to chyba jedyne zajęcia, gdzie na ćwiczenia zakuwaliśmy wszyscy tak, aby mieć jak najwyższe oceny z tzw. wejściówek. Co więcej, podczas pisania tych wejściówek nikt nie śmiał skorzystać z jakiejkolwiek ściągawki czy też zerkać przez ramię do kolegi, mimo że Pan asystent wydawał się nie okazywać jakiegokolwiek zainteresowania tym, co się dzieje w tym czasie na sali. Wiele pięknych opowieści utkwiło w mojej pamięci, jednak teraz przychodzi mi na myśl pewna opowieść Pana asystenta o swym patronie, jakiego miał w tym czasie podczas równolegle odbywanej aplikacji. Patronem tym była młoda sędzia, chyba tuż po powołaniu na to stanowisko. Obowiązywały wówczas jeszcze przepisy ustawy z 10.5.1985 r. o szczególnej odpowiedzialności karnej (tzw. SZOK) przewidujące szereg dodatkowych represji karnych oraz ograniczeń w zakresie łagodzenia sankcji karnej. Był to taki PRL-owski bat na różne osoby niewygodne ówczesnemu reżimowi. Pan asystent opowiedział nam o prowadzonej przez jego patrona sprawie, w której wydała ona wyrok z pominięciem przepisów tej ustawy. Było to ze wszech miar słuszne i sprawiedliwe, zwłaszcza w opisanym stanie faktycznym. Co więcej, opowiedział nam o tym, że tak tenże patron, jak też niektórzy inni sędziowie, z jakich pracą się zetknął, postępują tak również w innych sprawach. Wówczas z sali padło pytanie, którego – pamiętając rozmowy w rodzinnym domu – nigdy bym nie zadał, ale z ciekawością oczekiwałem na odpowiedź. Było to pytanie sformułowane mniej więcej tak: „I co, nie boją się, przecież za to mogą mieć jakieś dyscyplinarki i wylecieć z roboty?” Pan asystent wiele się nie zastanawiając, odpowiedział: „Nie, nie boją się. Na tym polega ich niezawisłość. Sędzia nie może się bać, musi natomiast orzekać w zgodzie z własnym sumieniem. Jeśli sędzia zacznie się bać, to od tej pory nie może być sędzią”.

Z takim przekonaniem rozpocząłem w 1991 r. pracę w wymiarze sprawiedliwości jako aplikant sądowy. Na początku mojej pracy trafiłem na praktyki do Wydziału Karnego w Sądzie Rejonowym. Czytających uprzedzam, że ani teraz, ani nigdy po aplikacji nie zajmowałem się prawem i procedurą karną, jest to więc dla mnie terra incognita. Opisując zdarzenia sprzed ponad ćwierć wieku, zapewne nie uniknę wypaczeń proceduralnych, które będą razić specjalistów w tej dziedzinie. Zapewne mógłbym ten fragment tekstu skonsultować, ale chcę to opisać tak, jak ja to pamiętam. Istotne zaś są fakty, a nie „poprawność kodeksowa” w dawno już minionym stanie prawnym.

Otóż pewnego razu przyszło mi protokołować na sprawie o spowodowanie wypadku drogowego przez oskarżonego, któremu akt oskarżenia zarzucał prowadzenie pojazdu w stanie kompletnego upojenia alkoholowego. Oskarżony nosił bardzo znane, historyczne nazwisko, które utkwiło w mojej pamięci na zawsze i przestało mi się kojarzyć z tą postacią historyczną. Ów jegomość był zawodowym kierowcą. Pewnego dnia pokłócił się ze swoją małżonką, wyszedł z domu jak stał, w kapciach, wsiadł do swego prywatnego samochodu i udał się do podelbląskiej wioski, gdzie mieszkali jego rodzice. Nie zastawszy rodziców, dał się namówić jakiemuś koledze, by zostawił samochód na ulicy pod domem rodzinnym i udał się do pobliskiej remizy, gdzie akurat odbywała się dyskoteka. Tam spożywał spore ilości alkoholu w różnych towarzystwach, przy czym pamiętał imprezę wyłącznie do momentu, gdy bawił się w towarzystwie młodego człowieka z sąsiedniej miejscowości, którego wcześniej znał chyba tylko z widzenia. Tu „urwał mu się film”. Następnego dnia, samochód oskarżonego we wczesnych godzinach rannych niemal wbił się w drzewo prawą stroną pojazdu na drodze łączącej tę miejscowość z miejscowością ostatniego kompana od imprezy. Potężny huk usłyszał miejscowy rolnik, który akurat udawał się do prac polowych. Zobaczywszy z oddali, co się stało, natychmiast wrócił do domu, by przedzwonić na pogotowie (era komórek miała przyjść dopiero za kilka lat), a po wykonaniu telefonu pobiegł w kierunku rozbitego auta. Kilka minut później dotarła tam także karetka. Zarówno rolnik, jak i sanitariusz przesłuchani w charakterze świadków zeznali, że w aucie na miejscu kierowcy siedział (czy raczej leżał) oskarżony. Zeznali jednak również, że dookoła samochodu słaniał się mężczyzna, który – co bezsporne – był ostatnim współbiesiadnikiem oskarżonego. Uskarżał się on oprócz wielu stłuczeń i obrażeń, których nie pamiętam, również na ból w klatce piersiowej spowodowany uderzeniem. Dodatkowo jednak jeden ze świadków zeznał, że pamięta, iż po stronie pasażera leżały kapcie. Badanie samochodu oraz śladów wykazało natomiast, że koło kierownicy jest zerwane z kolumny kierowniczej, drzewo zniszczyło prawą przednią stronę pojazdu, wbijając się aż do kabiny, zaś na schowku pasażera i okolicy znajdują się ślady krwi grupy zbieżnej z krwią oskarżonego. Sam oskarżony doznał bardzo rozległych obrażeń, omal nie stracił wzroku. Z zeznań młodzieńca, który biesiadował z oskarżonym wynikało, że po zakończonej imprezie oskarżony postanowił odwieźć go do domu, do sąsiedniej miejscowości. Tu pojawił się „drobny problem”, bo samochód był wbity w drzewo w odwrotnym kierunku jazdy tj. od miejscowości, w której mieszkał świadek, do miejscowości rodzinnej oskarżonego. Wyjaśnił to świadek, tłumacząc, że faktycznie zajechali pod jego dom, ale doszli do wniosku, że jeszcze mają ochotę się napić i postanowili w tym celu powrócić do remizy. Oskarżony – jak wskazałem wyżej – nie pamiętał nic, zaś na swe usprawiedliwienie miał wyłącznie to, że jest kierowcą zawodowym i jeszcze nigdy mu się nie przydarzyło, by prowadzić samochód po wypiciu nawet najmniejszej ilości alkoholu. Ot, cały opis sprawy. W sprawie zapadł wyrok skazujący. O fragmencie procesu dotyczącym narady opowiedzieć nie mogę, natomiast absolutnie nie zgadzałem się z orzeczeniem i sędzia moje stanowisko dobrze znał. Po wpływie wniosku o uzasadnienie sędzia zlecił mi napisanie projektu, co wywołało mój sprzeciw. Sędzia – nie bez racji – zauważył, że mogę jeszcze wykonywać różne zawody prawnicze i być może będę musiał pisać pisma, broniąc stanowiska, z którym się osobiście nie zgadzam, więc napisanie tego projektu będzie dla mnie dobrą szkołą. Przyznałem mu tu rację i napisałem najlepiej jak umiałem.

Strona 8 z 14« Pierwsza...678910...Ostatnia »