- Temat numeru
- Artykuł pochodzi z numeru IUSTITIA 3(37)/2019, dodano 4 listopada 2019.
Akcja szkalowania sędziów zorganizowana w Ministerstwie Sprawiedliwości
Po kilku miesiącach trafiłem na dalszą praktykę do Sądu Wojewódzkiego i tak się złożyło, że przedmiotowa sprawa z apelacją trafiła do referatu mojej patron, która zaleciła mi przeczytanie akt i przedstawienie mojego stanowiska. Nie muszę chyba wyjaśniać, jakie to było stanowisko – akta znałem na pamięć. Tajemnicy kolejnej narady oczywiście również nie zdradzę, ale dodam, że zapadł wyrok uchylający rozstrzygnięcie Sądu I instancji i przekazujący sprawę temu Sądowi do ponownego rozpoznania. Również otrzymałem polecenie sporządzenia uzasadnienia wyroku. Przyznam się jednak, że o ile w dotychczasowej praktyce wszystkie moje projekty stawały się ostatecznymi tekstami uzasadnień praktycznie bez skreśleń, o tyle w tym jednym przypadku moje emocje nie pozwalały mi na nadanie właściwego kształtu napisanemu projektowi. Był to najdłużej pisany projekt uzasadnienia, albowiem znęcałem się nad każdym fragmentem wywodu, który wszak kilka miesięcy wcześniej był również moim udziałem. Taka trochę schizofrenia… Moja patron – wspaniała sędzia – chciała mnie nawet uwolnić od tego trudu, jednak ambicjonalnie uznałem, że będę tyle razy poprawiał, odzierając projekt z emocji, aż będzie dobrze. Tak też się stało.
Minęło kolejnych parę miesięcy i kończąc pierwszy rok aplikacji, trafiłem na praktykę do prokuratury, przypadkiem do prokuratora, który zajmował się wypadkami drogowymi. Jakież było moje zdumienie, gdy i tam zetknąłem się z tą sprawą. W tzw. międzyczasie sprawa zdążyła bowiem wrócić do Sądu Rejonowego, który – w innym składzie – dostrzegł istotne braki, uznając, że powinna je uzupełnić prokuratura, której akta zostały zwrócone. Ostatecznie postępowanie zostało umorzone. Czy prawdziwy sprawca doczekał się postępowania, tego nie wiem. Natomiast…
O ile na tym zakończyła się historia odpowiedzialności karnej tego człowieka, o tyle do mojej przygody życie dopisało ciąg dalszy. Otóż od 2000 r. pracowałem w Sądzie Okręgowym jako sędzia, zajmując się sprawami z zakresu ubezpieczeń społecznych, którymi zajmuję się do dziś. Do mojego referatu trafiła sprawa ubezpieczonego, który nosił to samo imię i historyczne nazwisko, co mężczyzna, za którego niewinność dekadę wcześniej chciałbym dać się pokroić. Krótka analiza akt, w szczególności historii choroby będącej skutkiem owego wypadku, pozwoliła na stwierdzenie, że jest to ten sam człowiek. Sprawa dotyczyła żądania zwrotu jakiejś renty szkoleniowej, którą organ rentowy – jego zdaniem – nienależnie wypłacił. Z drżącym sercem przeczytałem całe akta i doszedłem do wniosku, że organ rentowy nie ma racji, decyzja jest błędna i musi zapaść wyrok korzystny dla ubezpieczonego. Taki też wyrok zapadł. Nigdy wcześniej ani nigdy potem nie modliłem się wręcz, aby wyrok utrzymał się w mocy i odetchnąłem dopiero wtedy, gdy tak się stało.
Naszły mnie jednak refleksje właśnie nad niezawisłością – zarówno sędziego, który dekadę wcześniej skazał oskarżonego, jak też moją własną, przy wydawaniu opisanego wyroku.
Otóż, jak Czytelnik zapewne już zauważył, sprawa była, mówiąc kolokwialnie, od początku dęta. Prokurator miał kompletnie pijanego faceta, który nie zaprzeczał swej winie w sposób logiczny oraz świadka, który tę winę potwierdzał. Jakiż to problem napisać akt oskarżenia? A, że inne dowody mogą rodzić wątpliwości? Należy je zbagatelizować. Czemu jednak u sędziego takie wątpliwości się nie zrodziły? Czy przypadkiem nie dlatego, że skoro prokurator w zgrabnie skonstruowanym akcie oskarżenia przekonywał o winie, to „dlaczego miałby nie mieć racji”? A co z niezawisłością? Tą wewnętrzną. Tą, o której staram się pisać. Refleksja ta nabiera szczególnego znaczenia w dzisiejszej dobie. W dobie, w której prokuraturze stawiane są zarzuty działania na polityczne zamówienie. Gdy giną, lub ulegają uszkodzeniu dowody. Gdy sędziowie przechodzą szybką ścieżkę awansu zawodowego, nie wyróżniając się niczym szczególnym poza bardzo przychylnym stosunkiem do ostatnich działań władzy wykonawczej i ustawodawczej w odniesieniu do wymiaru sprawiedliwości. Nie wspomnę tu o innych aspektach, jak dobre interpersonalne relacje z sędziami, którzy na każdym kroku dają wyraz temu, jak bardzo wspierają tzw. „dobrą zmianę”.
Druga jednak refleksja dotyczy mojej postawy w opisanej sprawie. Otóż nie budzi mojej wątpliwości, że wydanie korzystnego wyroku sprawiło mi ogromną radość. Prawidłowość tego wyroku została potwierdzona w dalszym postępowaniu instancyjnym. Czyli zapadł taki wyrok, jaki powinien był zapaść. Czy jednak mimo wszystko nie powinienem złożyć wniosku o wyłączenie od rozpoznawania sprawy? Nie wiem, ale dziś chyba taki wniosek bym złożył. Oczywiście do uchybienia niezawisłości jest tu daleko, ale… W każdym razie życzyłbym sobie, aby panowie „przybijający żółwika” mieli podobne refleksje.
Pytania o niezawisłość, które nigdy mnie nie opuszczały, szczególnej mocy nabrały w ciągu ostatnich czterech lat. Szczególnie mocno przychodzą one na myśl w związku z tzw. aferą hejterską. Nie chcę oceniać postawy konkretnych sędziów, którzy stali się bohaterami doniesień medialnych. Mają oni prawo do obrony. Faktem jest jednak, że nienawistne konto na Twitterze działało z powodzeniem, przez długi czas rozsyłając plugawe paszkwile, sięgając przy tym do informacji z akt osobowych sędziów oraz postępowań dyscyplinarnych. Ktoś więc te informacje przetwarzał i udostępniał.
Ale te osoby, to wyłącznie narzędzie. Narzędzie systemu kształtowanego w taki sposób, by łamać niezawisłość sędziowską. Narzędzie systemu, w którym poklepywanie się z politykiem po plecach nie jest niczym złym; narzędzie systemu, w którym salutowanie politykowi przez sędziego może być żartem. Narzędzie systemu, w którym decyzji sędziów, która powinna być merytoryczna i płynąca z głębokiego przekonania, towarzyszy sztubacki „żółwik”, świadczący o braku jakiejkolwiek merytoryki, nie wspominając o kulturze. Wreszcie narzędziem systemu, w którym sędzia wypowiada się: „my, jako formacja polityczna”.
Nie wyobrażam sobie nie tylko tego, aby jakikolwiek sędzia, który współtworzył ten system, który stał się jego beneficjentem biernie przyzwalającym na patologię, wreszcie, który był jego narzędziem, kiedykolwiek zasiadł za stołem sędziowskim. Nie wyobrażam też sobie tego, by kiedykolwiek założył jakąkolwiek inną togę i występował na sali rozpraw przed niezawisłym sądem. Nie wyobrażam sobie wreszcie, aby w demokratycznym państwie wykonywał jakikolwiek zawód zaufania publicznego.
To nie jest żadna żądza zemsty czy odwetu, jakby to z pewnością ujęli przedstawiciele pewnych środowisk. To jest moje własne, prywatne wyobrażenie o państwie prawa, ale także o świecie prawników i ich misji. O świecie, którego obraz ukształtował mi się we wczesnej młodości, w domu rodzinnym.